zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

recenzja: Chris Cornell "Scream"

12.03.2009  autor: Jakub "Rajmund" Gańko
okładka płyty
Nazwa zespołu: Chris Cornell
Tytuł płyty: "Scream"
Utwory: Part Of Me; Time; Sweet Revenge; Get Up; Ground Zero; Never Far Away; Take Me Alive; Long Gone; Scream; Enemy; Other Side of Town; Climbing Up the Walls; Watch Out
Wydawcy: Interscope Records, Universal Music
Premiera: 2009
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 1

Chrisa Cornella wszyscy znamy z Soundgarden i Audioslave. Można się spierać o późniejsze dokonania tej drugiej kapeli, jednakże obie niewątpliwie stworzyły przynajmniej kilka wartościowych rzeczy. Oprócz tego wokalista w ramach solowej kariery skomponował nie jedną interesującą kompozycję - zwłaszcza na jego solowym debiucie "Euphoria Morning" z 1999 roku. "Carry On" było już płytą dziwniejszą, nierówną, ale w kontekście tej recenzji nie zamierzam na nią narzekać...

Historia najnowszej solowej produkcji Cornella zaczyna się dość niepozornie - lider Soundgarden zwrócił się do niejakiego Timbalanda w sprawie zremiksowania piosenek z "Carry On". Nie wiem, jakie używki obaj panowie musieli zażywać, ale w końcu doszli do wniosku, że dogadują się tak dobrze, iż Cornell zdecydował się nagrać z czarnoskórym producentem całą płytę. Kolaboracja dziwna i od początku budząca wątpliwości, no bo co mogą mieć ze sobą wspólnego gwiazda grunge'u i hiphopowy producent, odpowiedzialny za lansowanie coraz to większej ilości tandetnych popowo-hiphopowych tworów? Chyba raczej tylko chęć zbicia kasy... Ale ja wierzę w cuda, nie zrażam się łatwo, także postanowiłem zapoznać się ze "Scream" na własne uszy.

Płyta rozpoczyna się zgodnie z hitchcockowskimi zasadami: od trzęsienia ziemi. Bynajmniej nie mam tutaj na myśli efektowności tej klęski żywiołowej - bardziej jej tragiczny aspekt. Album otwierają kiczowate fanfary, przechodzące nagle w orientalną wokalizę. Ta równie nagle w pewnym momencie się urywa i słyszymy typowy timbalandowy beat z automatu perkusyjnego, "wzbogacony" charakterystyczną dla tego producenta syntezatorową harmonią. Od początku zatem słychać, kto miał więcej do powiedzenia w kwestiach muzycznych na tej płycie... Album jednak podpisał Chris Cornell - w końcu pojawia się jego wokal. Chociaż, gdyby nie charakterystyczna maniera, w życiu nie uwierzyłbym, iż to właśnie on wyśpiewuje "That bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me / I said no, that bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me". Ambitnie i z głębią - nie sposób się dziwić, że Chris porównuje w wywiadach "Scream" do "The Dark Side of the Moon" Pink Floyd.

Duet postanowił w pełni wyżyć się na słuchaczach, nie dając im nawet chwili wytchnienia, wplatając między utwory dziwaczne przerywniki, dzięki czemu kawałki zlewają się ze sobą nie tylko w przenośni, ale również dosłownie. Także zaraz po romantycznym otwieraczu, naszych uszu dobiega "Time". Kolejna piosenka skomponowana przez automat perkusyjny i syntezatory Timbalanda, aczkolwiek w refrenie nawet można usłyszeć gitarę. Ta w pewnym momencie płynnie zostaje wyparta przez wstęp do utrzymanego w plastikowych rytmach r'n'b "Sweet Revenge". Uwagę przykuwa vocoderowy refren, przywodzący na myśl złoty okres twórczości eurodance'owych zespołów pokroju Eiffel 65. Następny w kolejce "Get Up" aż kipi od słodyczy syntezatorów i efektów przelewających się z jednego głośnika w drugi. Cornell brzmi w refrenie jak prawdziwy czarnoskóry raper - nie sposób nie wstać na jego zawołanie "get up". Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię, by ogarnąć, iż utwór ten w pewnym momencie przerywa rockowy riff (tak, na gitarze!), będący wstępem do następnej kompozycji - "Ground Zero". Żeby dać trochę odpocząć syntezatorom, tutaj za tło służy irytujące pokrzykiwanie. Pod koniec kompozycji przechodzi ono przez setki efektów, by ustąpić miejsca powracającym w glorii i chwale syntezatorom z "Never Far Away". Ewidentnie brakuje mi w tym utworze Nelly Furtado (chociażby gdzieś w chórkach), ale niedosyt ten w pełni rekompensuje mi pseudoorientalny "Take Me Alive" - efekt współpracy z Justinem Timberlakiem. Oczywiście należy wspomnieć, że w kompozycji tej można usłyszeć gitarę - w końcu to już chyba trzeci raz na tym albumie. Utwór numer osiem to oparta na przestrzennych efektach balladka "Long Gone". Jakby wrzucić gdzieś jeszcze do niej pianino, mielibyśmy "Apologize 2". Niestety, to pojawia się dopiero w utworze tytułowym. Jest tutaj też typowy dla produkcji Timbalanda zaśpiew "heeeejo", sam Timbaland udziela się na backing vocals - można poczuć się jak w domu. Sielankowe klimaty przerywa krótka solówka na czymś, co brzmi jak plastikowe dudy (które - mylnie - często nazywa się kobzą) i słyszymy kolejny parkietowy hit w postaci "Enemy". Nawet sobie Cornell trochę pokrzyczał w refrenie - w końcu tytuł płyty zobowiązuje. Jak wszystkie pozostałe kompozycje na "Scream", także "Enemy" nie dobiega klasycznego końca, tylko płynnie przechodzi w niesiony przez marszowy rytm "Other Side of Town". Może po prostu ogarnął mnie entuzjazm, gdy dostrzegłem, że to już przedostatni utwór, ale "Climbing Up the Walls" zrobił na mnie nawet w miarę pozytywne wrażenie - chociaż swoim plastikowo-beatowym, tanecznym charakterem w żaden sposób nie odbiega od przyjętej na "Scream" konwencji. Płytę zamyka najbardziej energiczny numer na niej zawarty, "Watch Out". Przywodzi trochę na myśl timbalandowy hit "The Way I Are". W ramach niespodzianki otrzymujemy jeszcze ukryty, akustyczny "Two Drinks Minimum" - bez beatu, bez syntezatorów, za to z całkiem ładnym hammondem w tle i harmonijką. Niestety, nie zmienia on w żaden sposób faktu, że aby zatrzeć wrażenia po "Scream" potrzeba będzie o wiele więcej, niż dwóch drinków.

Na okładce "Scream" widzimy wysoko skaczącego Chrisa Cornella. Niestety, on sam wykonał ruch w zupełnie odwrotnym kierunku i zaliczył dna den dno najgłębsze. Rockman z krwi i kości - z (skądinąd rewelacyjnym) zachrypłym głosem i kilkudniowym zarostem - nagrał płytę z pogranicza eurodance, popu i r'n'b z czołowym hiphopowym producentem. Żeby to jeszcze był chociaż jakiś pop na poziomie... Ale niestety nie - "Scream" to uosobienie tego, co we współczesnej muzyce popularnej najbardziej kiczowate i tandetne (w końcu producent tego krążka jest za taki jej stan w dużej mierze odpowiedzialny). Co się stało? Czy płyty Audioslave i Soundgarden naprawdę tak słabo się sprzedały? Czy naprawdę warto upaść tak nisko dla trzeciej willi i dziesiątej bryki?

Komentarze
Dodaj komentarz »
Krzywdząca krytyka.
Wolny słuchacz (gość, IP: 78.154.93.*), 2009-03-29 20:42:45 | odpowiedz | zgłoś
Jeszcze czegoś takiego jak Scream nie było, jeśli ktoś uważa że Cornell poszedł w komercję myli się, ten album nie jest wylęgarnią przebojów jak "Loose" Nelly Furtado. Śmieszny okazał się też Trent Reznor. Scream jest lepszy od "The Slip" NIN i Reznor dobrze o tym wie ale się boi. Boi się że ktoś nagrał coś nowego a on sam od kilkunastu lat stoi w miejscu. Ocena autora recenzji również 1/10. Szkoda że nie ma zera.
re: Krzywdząca krytyka.
harkonnen (gość, IP: 62.121.68.*), 2009-04-02 16:03:06 | odpowiedz | zgłoś
Dysonans w odbiorze płyty jest wywołany dysonansem zderzenia rockowego Chrisa i pop(elinowego) Timbalanda. Aspekt komerchy pomińmy bo tu możemy tylko spekulować czy to auri sacra fames...
Timba do Cornella pasuje jak świni siodło ale Chris chciał poeksperymentować. Po prostu ze sceny rockowej przeskoczył na popowo - parkietowo - dansową. Ja osobiście jestem dość rozczarowany ale na 100% Cornell znajdzie rzesze nowych fanów na miejsce moje i mi podobnych.
Najgorsze jest to, że legendzie Cornella, Timbaland na swoim kopycie nadał kształt nowego Timberlake'a. Estetycznie ten album celuje w rejony Justina właśnie - widać to nawet po tekstach - płytkawych wypełniaczach bitów. Oddalam się posłuchać AC/DC...
moim zdaniem o scream
don hulio (gość, IP: 83.29.125.*), 2009-03-28 19:10:31 | odpowiedz | zgłoś
Podobnie było z Metallicą gdy po wydaniu płyt load i reload straciła ona swoich fanów starego stylu, zespół zyskał rzeszę zupełnie nowych fanów i została część starych fanatyków. Ponieważ ja byłem fanatykiem Cornella i Soundgarden to gorąco polecam ten album, jest to kawał ciekawej, odmiennej i przemyślanej muzyki. Szczególnie moją uwagę przykuł utwór tytułowy Scream, który słucham już kilka tygodni i jestem nim zachwycony. A jeżeli chodzi o ocenę autora recenzji to otrzymuje on odemnie 1/10.
good shit
Iconoclast (gość, IP: 79.191.130.*), 2009-03-22 11:58:06 | odpowiedz | zgłoś
dobra rzecz, po przeczytaniu tej recenzji wylewającej same pomyje na tą płytę z ciekawości musiałem się przekonać na własne uszy, czy aby na pewno mozna coś ocenić na 1... a tu niespodziewanka - jedna z lepszych chilloutowych plyt alternatywnych. Ja rozumiem, że dla fanów Varga albo die hardów spod znaku Witchmaster to raczej będzie niestrawne, ale wszystkim innym którzy ograniczają się troszke mniej, szczerze polecam ten tytuł.
świetna sprawa
emi85 (gość, IP: 89.230.3.*), 2009-03-21 21:38:05 | odpowiedz | zgłoś
Ludzie, ja tez bardzo lubie audioslave, ale popieram całkowicie Cornella, nikt nikomu nie może zabronić próbawać nowych rzeczy, Facet chciał zrobić coś nowego i zrobił, a nawet jeśli chodziło mu o kase to czemu nie wkońcu ilu z wasz bierze dodatkowe etaty czy nadgodziny. Uwielbiam Cornella jego głos i haryzme mam nadzieje ze jeszcze długo bede sie cieszyć jego głosem w nowych kawałkach. I dajcie spokój oskarżając go o zdrade!!!
kac moralny
agi (gość, IP: 79.188.34.*), 2009-03-17 16:26:14 | odpowiedz | zgłoś
Rzeczywiście po przesłuchaniu trzech piosenek jedyne co przyszło mi na myśl to otworzenie i wyżłopanie piwa... a potem następnego. Gorycz w ustach odrobinę odwróciła uwagę od niesmaku estetycznego...tylko odrobinę. Nadal mi wstyd
Chris Cornell "Scream"
misiek_zmc (gość, IP: 195.117.148.*), 2009-03-17 14:49:00 | odpowiedz | zgłoś
totalna porażka!!!
Coś innego, nowatorskiego.
Nowator (gość, IP: 78.154.68.*), 2009-03-16 23:14:33 | odpowiedz | zgłoś
Ten album to tak naprawdę jeden długi utwór. Genialnie zrobione jest to jak jedna piosenka przechodzi płynnie w drugą. Album jest przemyślany i starannie ułożony. Po którymś tam przesłuchaniu wszystko zlewa się w jedną psychodeliczną całość. Aby jednak zaakceptować ten album trzeba lubić taką muzykę, bardziej skłaniać się w stronę electro pop w stylu Ladytron lub Goldfrapp niż rock metal. Właściwie to co tutaj robi ta recenzja.
re: Coś innego, nowatorskiego.
Kornflakes (gość, IP: 77.253.167.*), 2009-03-18 16:02:47 | odpowiedz | zgłoś
Na ostatniej płycie Justina zabiegł ciągłego albumu był taki sam, tyle ze tam timabland zdecydowanie bardziej się postarał o podkład muzyczny, u cornella nie jest zły, sądze ze zdecydowanie bardziej intensywnie niz w innych produkcjach Timba, ale brakuje przebojowości i momentami pomysłu, co nie zmienia faktu ze płyta dalej mi sie podoba. Wszyscy zarzucają ze Cornell się sprzedał ale trzeba sie zastanowić czy aby na pewno? Wkońcu tą płytą nie trafi ani do rockowców, ani też do masowej publiki, bo nie jest to album nastawiony na hity. Więc moze po prostu mial takie widzimisię i ochotę nagranie czegos zupełnie innego. Miejmy taką nadzieje ;)
powinien zaśpiewać ją michael jackson
rbt1974 (gość, IP: 83.16.145.*), 2009-03-15 14:34:08 | odpowiedz | zgłoś
a nie cornell udający jacksona...

Oceń płytę:

Aktualna ocena (381 głosów):

 
 
25%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?