- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Charred Walls Of The Damned "Charred Walls Of The Damned"
Charred Walls Of The Damned to tak zwana supergrupa. Nie jarają mnie specjalnie tego rodzaju zespoły, ale na ten zwróciłem uwagę głównie ze względu na Richarda Christy, który grał w nieśmiertelnej (w uszach i pamięci fanów) grupie Death. Zastąpił tam Gene Hoglana i naprawdę podołał. Za samo to zasługuje na order. Reszta składu to też nie jakieś kartofle (bez urazy ziomale z Pyrlandii). Steve DiGiorgio: mistrz basowej plątaniny, którego też nominowałbym do orderu za garnie w Death. Tim "Ripper" Owens: gość, który próbował zastąpić Roba Halforda w Judas Priest, a ostatnio śpiewał w zespole Yngwie Malmsteen'a. Jason Suecof: znany mi głównie z roli producenta.
Spodziewałem się totalnie połamanej rytmicznie muzyki z riffami, które nie mogą się skończyć. Takiej muzycznej szpanerki na wysokim poziomie. Pomyliłem się. Owszem, panowie zamiatają, że mucha nie siada, ale wszystko jest podporządkowane piosenkom. Po prostu. Muzyka na tym albumie to taki nowoczesny amerykański metal, w którym można wyczuć trochę klasycznego heavy metalu, nieco thrashu, sporo prog metalu i szczyptę przypraw z innych mało nasłonecznionych muzycznych stoków (Christy okazał się smakoszem szampana, więc pozwalam sobie na takie pitolenie). Poziom wykonawczy wyższy niż Góry Skaliste. Poziom emocji też wysoki, ale to już "jedynie" Appalachy.
Największym zaskoczeniem okazał się dla mnie Jason Suecof. Nie podejrzewałem go o takie umiejętności gry na gitarze. Wiertarkowe riffy można pewnie na kompie wyprostować, ale tu chyba obyło się bez tego. Gdyby napisano, że niektóre solówki nagrał gościnnie John Petrucci, to bym łyknął takie wieści. Tim "Ripper" Owens śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób. Nie ma eksperymentów z growlem czy innymi mniej melodyjnymi technikami zdzierania gardła. Linie wokalne są bardzo melodyjne, często zaraźliwe i uświadamiające, że na takie góry to ani krtań, ani przepona zwykłego śmiertelnika nie wystarczają. Sekcja rytmiczna nosi już ordery w klapach i po tej płycie nikt ich nie zdejmie.
Co na tym albumie mogłoby być fajniejsze? Brzmienie. Jest trochę za bardzo "na połysk". Brakuje mu drapieżności, szczególnie w przypadku bębnów. Kompozycyjnie piosenki czasami są zbyt zwarte. Nie ma w nich elementu takiego zaskoczenia, że człowiek spadłby z fotela.
Okładka w stylu zdołowanego gimnazjalisty (bez urazy gimnazjaliści, zwłaszcza z Pyrlandii). Kontrastują z nią zamieszczone wewnątrz jajcarskie zdjęcia, gdzie oprócz muzyków możemy podziwiać m.in. kaczkę, która zowie się Craig: żywą maskotkę Charred Walls Of The Damned. Do płyty dołączono także dodatkowy krążek DVD z filmem dokumentującym powstanie albumu i wyjaśniającym genezę tego projektu muzycznego. W filmie tym także występuje kaczka Craig, tak więc naprawdę warto obejrzeć to cacko.
Muzyka na właściwej płycie nie trwa nawet 40 minut. Lekki głód po przesłuchaniu pozostaje. Na szczęście, ogólnie rzecz biorąc, album jest więcej niż dobry i bezboleśnie można odpalić go ponownie.