- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Cavalera Conspiracy "Pandemonium"
Max Cavalera zdecydowanie nie jest gościem przystającym do obecnych czasów. Sam nadstawia dupy do bicia, zarzucając rozwrzeszczanych recenzentów i tzw. fanów tonami materiału swojego autorstwa. Jak nie Soulfly, to Killer Be Killed albo Cavalera Conspiracy - normalnie nie ma to tamto subito santo. Siłą rzeczy pojawiają się zarzuty zmęczenia materiału, przerobienia tematu, spadków formy i nachalności podstarzałej gwiazduni. Nadto w rzeczywistości, w której maskulinizacja na dobre zawładnęła światem, gdzie zarówno wytwórniom, jak i recenzentom bardziej pasi gloryfikowanie wyglądu w muzyce miast samej muzyki, sprawa przybiera niekorzystny obrót, zresztą nie tylko dla Maksa. Lektury recenzji oraz komentarzy spuszczanych na "Pandemonium" wskazują na to, że ta trzecia już płyta nagrana pod rodowym szyldem, jest chujowa, bo starszy z Cavalerów jest gruby, ma antyhipstersko nieustylizowaną, obrzyganą brodę, masę ubytków w jamie ustanej i prawie na pewno śmierdzi mu spod niemytych od 95 roku pach. W dodatku niechlujnie gość wygląda w tym przydużym moro i mógłby coś z tym robić, a tak na końcu i w ogóle, i w szczególe jest wtórny. Tak, to wszystko prawda. Włącznie z mocno sponiewieraną postacią byłego frontmana Mogiły - na "Pandemonium" nie ma nic, co mogłoby zaskoczyć fanów starej Sepultury (tej sprzed ery Derricka Greena). Tylko zaraz, zaraz... czy ja i inni nie z tego powodu w 2007 r. lepkimi łapami przytulaliśmy do spoconego torsu debiut "Inflikted"? Po nieco przegadanym "Blunt Force Trauma", bracia Cavalerowie wracają z potęga wygrywanych na dwóch, trzech strunach riffów i demonstrują zawszoną, małpią agresję oraz brutalność męskiego prymitywizmu, obficie podlanego "brazylijskimi" klimatami. To płyta dżungla, prawie zero litości, esencja walki o przetrwanie.
Abstrahując od dywagacji, czy Max (przynajmniej za pomocą internetu i Facebooka) wciąż żyje mentalnie gdzieś w dorzeczu Amazonki, na co dzień tucząc się w Mc Donalds i wmawiając światu, że to nie burger, tylko bułka z piranią, a to w puszce, to nie pepsi, tylko gazowana cachaca, jasno trzeba stwierdzić, że "Pandemonium" morduje. Jakkolwiek lustrując pierwsze doniesienia o tzw. "formie" wydania, nabrałem podejrzeń, myśląc że i tytuł, i zestawienie kolorystyczne front coveru mają się składać na jakąś "elgijkę" inspirowaną spektakularną klęską drużyny Kanarków na ostatnim mundialu, to nadzieję na lepsze jutro przyniosła pierwsza zajawka z płyty w postaci "Bonzai Kamakaze", w którym po prostu wdzięcznie się napierdala. A napierdalanie to zacne, obfitujące przysmakami, dla których każdy nietrzeźwo myślący fan metalu kiedykolwiek zdecydował się zamienić równowartość dwóch butelek wódki na oryginalne cd autorstwa Cavalerów. Mam tu na myśli stare, dobrze znane patenty, obficie serwowane na takich szlagierach, jak "Arise", "Chaos A.D" czy nawet miejscami "Beneath The Remains". Cztery minutki trwania, w których maglują się lepsze momenty tych tytułów, to w dzisiejszych czasach aż nadto dla starego fana canarinhos, ale o dziwo dalej jest jeszcze ciekawiej. Sprawa sprowadza się do urozmaiconych wokali i rejestrów, w jakich Max na płytach macierzystej kapeli nigdy się nie poruszał. Szaleńcze gonitwy riffów zaostrza gardłowaniem rozpostartym od głębokiego, wręcz morbidangelowego bulgotu, aż do blackowych skrzeków, czyniąc to wszystko iście morderczą mieszanką. Bardzo podobnie pod względem napiny wypada też otwierający (po monumentalnym intro a'la "Arise") "Babylonian Pandemonium", z tym że wokale są tutaj jeszcze głębsze. Mniej więcej w takim stylu rozwija się ogromna większość tej płyty. Cep cepa cepem pogania, w tym pozytywniejszym rzecz jasna znaczeniu. Czy weźmiecie rozkręcający się tektonicznymi klangami basu "Scum", mocno zasyfiony obskurnym thrash punkiem "Father Of Hate", względnie skrzący się popisami Rizzo "The Crucible" - wszędzie Grób i wszystko najlepsze, co na trupach w nim spoczywających można znaleźć. Jest też parę minut, dla tych straceńców, którzy zaczynają i kończą dzień na głównym projekcie Maksia, czyli Soulfly. Tak moi drodzy, jak kark już rozboli was od headbangingu i będziecie chcieli rozgrzać np. uda i łydki hopaniem lub zrzucić z umęczonych ramion przypadkową niewiastę strzelającą fotki na koncercie, to końcówka "I, Barbarian", "Caramonhao" będą jak znalazł.
Niejeden w tym miejscu wypierdzi: "oklepane to wszystko". I byłoby to prawdą, gdyby nie fakt, że na wersji deluxe znalazło się miejsce dla kilku ekstremalnych perełek, z których klimatem wybija się "Deus Ex Machina". Tytuł kawałka oddaje dokładnie to, co się w nim dzieje, ale spoko, o żadnej techniawie mowy nie ma. Dla łkających za "Roots" jest z kolei upstrzona egzotycznym instrumentarium "Porra", no ale za luksusy trzeba dopłacić.
Jakie Cavalera Conspiracy jest, każdy widzi i słyszy. Bracia (nie Cugowscy), likwidując błędy poczynione na poprzedniczce "Pandemonium", wskazali jasno, lub jak kto woli ciemno, target tego krążka, czyli fanów starej, zaprawionej gęsto jeszcze starszym Slayerem Sepultury. Szybkie strzały po ryju, żadnych przerw na przepicie wurstu browarem, potem game over, płacić, "fenkja" i wypierdalać. Jak ongiś na koncernach organizowanych w naszym pięknym kraju przez Metal Mind Productions. Do gustu przypadło mi też schowanie nieco do tyłu zapędów wirtuozerskich Rizzo. Owszem tu i ówdzie pokazuje, co potrafi, w większości jednak jego popylanie przypomina tą uwielbianą gitarę Andreasa Kissera, której ktoś przyciął jaja drzwiami. Wycia, piski, pojazdy, wajchy, a nie tylko heavymetalowe rzeźbienie, z którym pan Marek nieraz przeginał.
Nie jest to pozycja, która szybko się nudzi i to kolejny jej atut. Kiedy już ktoś zmęczy się podniecającym analizowaniem zawartości cukru w cukrze, czyli Sepultury w Niesepulturze na "Pandemonium", i znajdzie te kilkadziesiąt minut, by nieco staranniej się z nią zapoznać, odnajdzie na drugim planie szereg ciekawych brzmień i rozwiązań, które nie zakłócając beztroskiego masakrowania, fajnie urozmaicają czas jego trwania. To tyle i aż tyle. Być może nie ma tutaj evergreenów na miarę "Arise" z "Arise" czy "Inner Self" z "Beneath...", co nie zmienia odczucia obcowania z udanym hołdem oddanym własnym dokonaniom sprzed lat. A że przy tym brzmi to tak witalnie i entuzjastycznie, jakby chłopaki ledwo co skończyli sesję do jednej ze starych płyt, to zastrzeżeń żadnych nie mam.