- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Cavalera Conspiracy "Blunt Force Trauma"
Nie wgłębiając się w szczegóły natury filozoficznej, mam wrażenie, że od 16 grudnia 1996 roku, czyli feralnej daty rozpadu Sepultury, fani tegoż ansamblu pozostali nie tyle osieroceni, co pozostawieni w niemiłej pozycji mentalnego rozerwania. Jak podówczas stwierdził mój kumpel, "przecież Max im tam wszystko wymyślał", więc gdy stało się jasne, że jednak i on, i Andreas Kisser zamierzają dalej ciągnąć działalność, odpowiednio pod szyldem Soulfly i tym sławniejszym z drugiej strony, to niby co z tego ma wyjść? Cavalera będzie grał jak Sepultura? Sepultura będzie grała jak Sepultura, ale przecież bez Cavalery to niemożliwe. Dziś wiemy, że czego by nie mówić, to przynajmniej komercyjnie swoje udowodnił jednak Massimiliano Antonio, a nie jego kolega po fachu o jugosłwiańsko - niemieckich korzeniach, który dwoił się i troił, artystycznie szczytując na "Dante XXI" czy "A-Lex" - których klasa nie dała jednak co poniektórym wybić z głowy manii pt. bez dwóch "C" w składzie, to już nie "grobowiec", tylko "nagrobek".
Cztery lata temu świat obiegła wieść o reunionie trzonu starej Sepy, więc skłóconych ongiś braci Cavalera. Owocem była w moim mniemaniu rewelacyjna płyta "Inflikted". Wtedy podchodziłem do podobnych "rewelacji" z dużą rezerwą, mając w pamięci cały ten niesmak, jaki pozostał po przerwaniu się tamy z szambem w starym obozie Brazylijczyków, ale jak to bywa, muzyka zamknęła mi ryja. Chciałem wtedy przynajmniej namiastki starej Sepultury, którą jedna i druga strona zakopała pod dziurawym, jak ruska prezerwatywa, płaszczykiem innowacji. Dostałem więcej, bo prawie klasyczny brazylijski thrash, jaki wyniósł Igora i Maxa na piedestały, zaś takie szlagiery, jak "Sanctuary" do dziś goszczą w moim wozie podczas jazdy trasą szybkiego ruchu. Mniej więcej tego samego oczekiwałem po kolejnej płycie Canarinhos, którzy w Brazylii już nie mieszkają. "Blunt Force Trauma" od jakiegoś czasu już okupuje rynki. Odsłuchałem z milion razy i chyba nie wiem, co z tym zrobić. Więcej szczegółów poniżej.
Pierwsze, co zwraca uwagę, to oczywiście okładka. Czarna. A czarne w metalu pierwszoligowym pod względem sprzedaży - to oczywiście "Black Album" wiadomo kogo. I takiej klasy też na początku oczekiwałem. Nie, nie chodzi mi o nagrywanie "Nothing Else Matters" czy "The Unforgiven", tylko stworzenie miażdżącego krążka, stanowiącego ukłon w stronę zrębów ciężkiego grania, przy zachowaniu swojego niepowtarzalnego stylu z najlepszych lat - czyt. stylu Sepultury. To dostaję już na samym początku. "Warlord", odchudzony z melodyjnej solówki Marca Rizzo, byłby kwintesencją cavalerowej klasyki odegranej na 4 górnych strunach. Agresywny riff, "brazylijska" barwa brzmienia, rewelacyjny, chamski wokal i niezawodny "Skullcrusher" za bębnami robią co do nich należy, mordują bez wydziwiania. Genialnie i slayerowato rozwala się na boki "Torture". Wejście w tym numerze za sprawą specyficznego brzmienia przywołuje "żywe" mini "Live Undead" morderców Kerrego Kinga, jest więc świetnie i na swój sposób oldschoolowo. "Lynch Mob" z kolei to znów genialny riff, wynaleziony lata temu w kraju Pelego i Ronaldinho. Zerwany rytm w środku utworu i wyrywająca z trepów solówka Marca Rizzo, kolesia wyglądem i zachowaniem godnym koksa z Nowego Yorku, wciąż nosi znamiona szlachetnej klasyczności.
I gdzieś na tym poziomie zaczynają się pierwsze (jak dla mnie) wpadki. Cavalera Conspiracy nagle zwalniają w singlowym "Killing Inside", który mógłby być naprawdę świetnym killerem, gdyby nie zastosowanie w jego "kutrowej" części melopatentów, znanych z poczynań nieletnich do niedawna kolegów ze stajni Roadrunner Records, czyli Trivium. Na cholerę komu rozrzedzanie betonu "amerykanckim" neokisielem pojęcia nie mam, ale stało się. Potem czas na chwilę opamiętania, bo tytuł "Thrasher" do tego zobowiązuje i zarazem określa w 100% zawartość. Czad, prosto w mordę, czyli jak każdy lubi. Znów słabo robi się w "I Speak Hate" - nie wiem o jaką nienawiść twórcom tutaj chodziło, ale zapożyczanie pod takim szyldem z dokonań melodyjnego szwedzkiego "death - heavy" z późniejszych dokonań In Flames wypada tutaj mało przekonująco. Lepiej było to oprzeć na końcowym schizofrenicznym zakończeniu, które miesza nieco w dyni, ale to nie ja tutaj przecież decyduję. Podobnie Max zawala sprawę w "Target" już zupełnie podpylonym z biurka collegemetala nr 1 Matta (Mama Blade Lica) Heaffy'ego. Co to ma być, ile on ma lat do cholery, żeby zabawiać się w takie duperele - pojęcia nie mam.
Całe szczęście przed nami zostały jeszcze dwa, przyznam, moje ulubione kawałki, dzięki którym spotkanie z "Blunt Force Trauma" i tak zaliczę do wielce udanych. "Burn Waco" zaiste wart jest swej nazwy - czysty thrash, w połowie przyspeedowany wręcz blackmetalowym piłowaniem, no i te szalone wrzaski. "Rasputin" zaś to coś stylu "Dictatorshit" z "Roots". Punkowa szybkość i takowy też statement - "REVOLUTION!" - cóż więcej trzeba dodawać. No i na koniec rzecz prawie instrumentalna, czyli tytułowiec. Wprawdzie Max coś tutaj ryczy, ale to instrumenty grają pierwsze skrzypce. Po pierwsze znów klasyczny początek przypominający "Chemical Warfare" wiadomo kogo, na koniec zaś poezja gitarowego kunsztu gitarzysty solowego CC, któremu i fantazji, i kunsztu wykonawczego pozazdrościć może wielu tych nawet największych w biznesie.
Mimo tylu uniesień nie mogę jednak wystawić "Blunt Force Trauma" jakiejś specjalnie wysokiej noty. Wiem, że emerytura i wszystko, co się z nią wiąże, powoli wita do progów Maxa Cavalery, a Roadrunner trzyma mocno za jaja, ale rozmiękczanie własnego tworu tak tanimi zabiegami, jak plagiatowanie american neo thrashu, jest co najmniej pomyłką i chwały nikomu tu nie przynosi. CC z założenia i rodowodu zapisanego debiutancką płytą zamknął sobie wszystkie alternatywy - musi rozpierdalać i nic więcej. Everyone Happy! Tutaj drzwi tzw. rozwoju miejscami starano się wyważyć wacikami z różem do policzków i wodą mineralną niegazowaną. To nie uchodzi. Szczególnie w tym wieku. W skali makro "Blunt Force" to wciąż zajebisty kawał staro-szkolnego thrashu, melomomenty i sinusoidalne skoki ciśnienia jednak ważą na oglądzie całości. Choć nienawidzę sytuacji, w której trzy czwarte płyty jest super, a w pozostałej części zniweczone, niczym niewykorzystany, odpakowany kondom, to jednak siedem w tym wypadku się należy.