- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Jeff Buckley "Grace"
Miałem nie lada problem zabierając się do napisania kilku słów o tej płycie. Zresztą mam nadal, gdyż nie wiem czy moje z nią pisane zmagania choć trochę oddadzą jej sprawiedliwość. Poznałem ją stosunkowo niedawno i od razu stała się moim prawdziwym skarbem. Na pewien czas odtrąciłem od siebie wszystkie swoje muzyczne perełki.
Zaprzedałem jej swą duszę. Przez cały dzień nie słuchałem nic, a gdy dzienny zgiełk świata roztapiał się powoli w ciemnościach, siadałem wygodnie w fotelu ze szklanicą wina w łapie i pobudzałem do życia swój odtwarzacz. Zaczynało się moje prywatne misterium. Na te parę godzin świat stawał się taki dobry, a ja czułem się rozgrzeszony z każdego najmniejszego przewinienia. Ba, czułem nawet, że rozgrzeszony mógłby być cały ten popieprzony świat. Gdyby tylko chciał.
Na płycie znajduje się dziesięć utworów i każdy z nich to historia na oddzielne opowiadanie. Od razu mówię, że o dwóch z nich pisać nie potrafię. To fragmenty piąty i siódmy. Słuchając tego drugiego czuję się jak ten odrzucony kochanek dobijający się do drzwi swojej ukochanej w strugach padającego deszczu. "Kocham cię, lecz obawiam się kochać". Rusza za serce. I taka jest też cała ta płyta. Na podstawach solidnej rockowej historii została zbudowana zupełnie nowa jakość.
Nieważnym staje się to, że czasami usłyszymy echa Led Zeppelin, Nirvany czy nawet Fields Of The Nephilim (dam głowę że "Dream Brother" był budowany wedle podobnej recepty, jaką wypisał McCoy). Ważne jest to, że dźwięki wlewające się do naszych uszu są tak szczere i prawdziwe, płynące wprost z głębi ludzkiej istoty. Śmiem twierdzić, że artysta nie potrafił przemawiać inaczej jak sercem i duszą. Może wyczuwał, że koniec już bliski...
Chwała mu za tę szczerość. Na płycie znajdują się trzy cudze kompozycje. "Halelujah" Leonarda Cohena, "Lilac Wine" J. Sheltona i "Corpus Christi Carol" B. Brittena. Żadnej z nich Jeff wstydzić się nie musi. Ich wykonanie jest piękne i porażające. Oto co znaczy zaaranżować pięknie czyjś utwór. Zaznaczę tylko, że "Corpus..." zaśpiewany został falsetem. Nie sposób przejść obojętnie. Jeśli ktoś pofatyguje się zdobyć tę płytę, to na pewno nie przeoczy rozpiętości skali głosu artysty i jego umiejętności trzymania frazy. W utworze tytułowym Jeff trzyma nutę najdłużej (przebijając Gillana z "Made In Japan" i Dickinsona w "Hallowed Be Thy Name"). Jeśli kto sądzi inaczej, to proszę dać znać.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
- autor: Grzegorz Kawecki
Pink Floyd "Wish You Were Here"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: GSB
- autor: Tomasz Klimkowski
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot
Led Zeppelin "II"
- autor: Kajetan Pawełczyk
Armia "Triodante (reedycja)"
- autor: ad
"Dream brother" słuchany po raz pierwszy dosłownie ściął mnie z nóg.