- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Bon Jovi "One Wild Night - Live 1985-2001"
Powiem prawdę, jakkolwiek dziwnie ona zabrzmi: tak naprawdę to lubię Bon Jovi. Lubię ich płyty z lat osiemdziesiątych, ze "Slippery When Wet" na czele, lubię także ich nieco zmienione oblicze z lat dziewięćdziesiątych, z takimi przebojami jak "Always", "Bed Of Roses" czy "Thank You For Loving Me" (brak ich na omawianej przeze mnie płycie). No i po wysłuchaniu pierwszej oficjalnej płyty koncertowej Bon Jovi mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że będę ich z przyjemnością słuchał również w nowej dekadzie...
Panowie z New Jersey dorobili się w swojej już blisko dwudziestoletniej karierze tylu znanych utworów, że mogli w nich przebierać do woli. Zdecydowali się raczej na kawałki czysto rockowe, dynamiczne (choć nie tylko), siłą rzeczy rezygnując z ballad. Trudno ich o to winić - koncert rockowy to nie miejsce na granie "pościelowych ballad" dla nastolatek zapatrzonych we fryzurę pana Jona Bon Jovi, lecz czadowe misterium. Misterium, które w tym wypadku zostało odprawione naprawdę perfekcyjnie...
Bon Jovi od razu na początku uderza w nas swoimi dwoma największymi przebojami: "It's My Life" i "Livin' On A Prayer". Zostały one wykonane dobrze, ale nie zachwycają niczym szczególnym. Prawdziwe emocje czekają nas za sprawą zupełnie innych utworów. Mówię tu przede wszystkim o fantastycznie tu zagranym "Something To Believe In". Dla mnie jest to zdecydowanie opus magnum tej płyty - zachwyca przede wszystkim niezwykła aura panująca podczas jego wykonania, w jakiś czarodziejski sposób udało się tu stworzyć tak ważną czasem w muzyce przestrzeń. Piękna piosenka, piękne wykonanie... Bardzo dobrze wypadła fajnie tu rozbujana wersja "Wanted Dead Or Alive", dedykowana przez zespół "wszystkim obecnym tu kowbojom".
Pewnym zaskoczeniem może być umieszczenie na tej płycie kawałka "Just Older" z płyty "Crush". Wypadł zaskakująco dobrze, choć pewnie lepszym wyborem byłoby "Next 100 Years" albo "I Got A Girl". Podobają mi się też wersje "You Give Love A Bad Name" oraz "Someday I'll Be Saturday Night", no i podfunkowione "Keep The Faith".
Jak to często bywa w wypadku płyt koncertowych, zespół zagrał też dwa covery - "Rockin' In The Free World" z repertuaru Neila Younga oraz "I Don't Like Mondays" z gościnnym udziałem autora - Boba Geldofa. Uzupełnieniem krążka jest nowa wersja "One Wild Night", nagrana już w studio i wydana na pierwszym singlu promującym tę niewątpliwie udaną, przyjemną w odbiorze płytę.
Materiały dotyczące zespołu
- Bon Jovi
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Cinderella "Long Cold Winter"
- autor: Wickerman
Europe "Last Look At Eden"
- autor: tjarb
Hate "Cain's Way"
- autor: m00n
Silver Samurai "Back to the 80's"
- autor: Aneta Gliwicka
Heavenwood "Swallow"
- autor: szalony KaPelusznik
Sam John Bongiowi miał za ojca chrzestnego nie kogo innego, jak samego mistrza Franka Sinatrę, więc miał bardzo ułatwiony start w muzycznym show biznesie. Jednak biedak gdzieś się pogubił za sprawą swojego solowego albumu "Blaze of Glory", który został odebrany przez jego fanów (również przeze mnie) raczej obojętnie i niezgodnie z jego oczekiwaniami. Po powrocie z nową fryzurą do starego składu Bon Jovi, Jon już migdy nie potrafił się odnaleść. Obrana nowa ścieżka artystyczna nie spodobała się starym fanom przyzwyczajonym do serwowania solidnych porcji znakomitego hard rocka i soft metalu. Nowym repertuarem trafili raczej w gusta amerykańskich licealistów ubranych w jeansowe kurtki z kolorowymi naszywkami. Właściwie, ten jego nowy image stał się powodem drwin i symbolem przejścia grupy na "ciemną stronę mocy". Każda kolejna płyta oprócz singla "It's my life", była robieniem dobrej miny do złej komercyjnej gry.
A to wielka szkoda, bo w tym co robili do roku 1988 byli naprawdę dobrzy.