- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Blur "Blur"

Używanie nazwy zespołu jako tytułu pozycji w jego dyskografii kojarzy się z pierwszym albumem, a nie z piątym. W przypadku Blur chodziło raczej o nowy początek i o zmianę kierunku po tzw. britpopowej trylogii. "Beetlebum", przedpremierowy singiel, wywoływał porównania do The Beatles, co pokazywało rozwój, ale akurat nie dowodziło radykalnej metamorfozy. Mogło też podsycać klimat rywalizacji między zespołem z Londynu a manchesterskim Oasis - któremu z nich bliżej talentem i wielkością do ekipy z Liverpoolu.
W nawiązaniu do tytułu i zgodnie z nazwą Blur, zdjęcia na froncie i z tyłu są na różne sposoby niewyraźne - rozmazane lub zamglone. Znaczna część rozkładanej okładki to przedłużenie ilustracji z frontu. Poza tym niewiele jest tu do obejrzenia lub przeczytania. Są zdjęcia kwartetu w studiu, nie ma za to tekstów piosenek ani składu grupy. "Blur" zawiera mimo to coś wyraźnego, a nawet wyrazistego - a jest to muzyka. Jeśli tak na to patrzeć, dźwiękowa zawartość albumu rekompensuje wszelkie braki informacji, którymi odbiorca nie powinien się w ogóle przejmować.
Pod wieloma względami to ciągle ten sam Blur. Jazgotliwe gitary słychać było już na wcześniejszych albumach grupy. Różne eksperymenty w studiu też już były. Instrumentalne miniatury, melodeklamacje, elementy punkowe i psychodeliczne - były. Utwory z tytułem kończącym się wyrazem "America" - były dwa razy. Zgadza się nawet długość albumu - po raz piąty między 50 a 60 minutami. Zmieniły się jednak proporcje poszczególnych elementów składowych. Z niektórych zespół zrezygnował lub mocno je ograniczył. Na "Blur" nie ma zaproszonych dodatkowych wokalistów. Po pierwszym przesłuchaniu to samo można by powiedzieć o różnych instrumentach spoza rockowego minimum, czyli np. dętych, smyczkowych i akordeonie, ale uważniejsze zapoznanie się z materiałem prowadzi do wątpliwości. Czy "Country Sad Ballad Man" zaczyna się od drumli i kontrabasu? Czy w "Look Inside America" słyszę instrumenty smyczkowe i harfę? A w "Strange News from Another Star" - syntezator czy przetworzony akordeon? Jest też dość elektroniczny "On Your Own". Więcej, niż dotychczas, słychać natomiast gitarowego jazgotu. Na "Blur" rock zdecydowanie przeważa nad popem. Chociaż wciąż piosenkowo, materiał brzmi ostrzej. Trudno jest zliczyć wszystkie momenty, kiedy gitarzysta Graham Coxon wprowadza dysharmonię i kontrolowany hałas inspirowane może nawet noise rockiem. Stylistycznie "Blur" bliżej jest więc do "Leisure", niż do trzech albumów pomiędzy. Idąc tym tropem, jeśli już się porównuje ten materiał z debiutem, chyba najbardziej wyczuwalna różnica tkwi w wokalu - głos Damona Albarna stał się dojrzalszy, mniej chłopięcy.
Co do hałaśliwości, "Blur" zawiera dwa mocne ciosy. Pierwszy, dwuminutowy "Song 2", poza zwrotkami oparty jest na basowych riffach, co nie przeszkadza refrenowi robić wrażenia ściany dźwięku. Chwytliwy kawałek o prostej konstrukcji wydaje się być spóźnioną brytyjską odpowiedzią na grunge. Drugi, "Chinese Bombs", jest nawet krótszy - trwa niecałe półtorej minuty. W energicznym, wykonanym z punkową zaciętością utworze zespół osiąga swoje apogeum jazgotu. Poza tym takie "nieładne" oblicze grupy rozsiane jest po całym albumie. W środku "Country Sad Ballad Man", delikatnej piosenki nawiązującej, zgodnie z tytułem, do country, słychać eksperymentalne odgłosy, a solówka gitarowa jest jakby celowo brzydka, harmoniczna inaczej - partie gitary prowadzącej zresztą też, tylko w mniejszym stopniu. Podobnie jest z "You're So Great". Pogodna piosenka o miłości rozświetlającej codzienność, pozbawiona perkusji, zagrana na gitarze akustycznej i z solówkami na elektrycznej, zaczyna się od zgrzytów, a całe jej brzmienie zostało przybrudzone. Zresztą tu nawet śpiew daleki jest od profesjonalnych, popowych standardów piękna. Efekty takich działań są zadowalające, a czasami nawet ratują sytuację. Umieszczenie na albumie pioseneczki "Movin' On" zespół mógłby sobie moim zdaniem odpuścić, gdyby nie właśnie dziwaczna, hałaśliwa solówka.
Z drugiej strony w niektórych kompozycjach brit pop potrafi wciąż przeważać. Tak jest przede wszystkim, mimo odrobiny jazgotu i narastającego napięcia, w żywej pioseneczce "M.O.R.". Na tle pozostałych utworów ten trochę mnie irytuje. Oczywiście nie da się nie wspomnieć o wymienionym już we wstępie "Beetlebum". Pomimo brzmienia riffu w zwrotkach i serii odgłosów w finiszu jest to przede wszystkim delikatna, słodka balladka, w której Damon Albarn przechodzi nawet w falset. Od tej kompozycji stylistycznie blisko już do dwóch bardzo udanych kawałków będących po prostu spokojnymi, melodyjnymi piosenkami rockowymi: "Death of a Party" i "I'm Just a Killer for Your Love". W pierwszym, opartym na niezbyt złożonych riffach, klimat zgrabnie podkreślają klawisze. W drugim, z już ciekawszymi zagrywkami, gitarzysta wytwarza dużo zgrzytliwych dźwięków, ale zespół nie pozwala im zdominować całości. Od "Beetlebum", tym razem skupiając się na "kosmicznych" odgłosach z końcówki, można przejść też do omówienia dwóch niezłych utworów zahaczających o klimaty space rocka. "Theme from Retro" z dużą rolą klawiszy jakby z innej, bardziej psychodelicznej dekady oraz z melodeklamacją z echem brzmiącą jak rzucanie hasłami, trudno jest nazwać piosenką - to coś ambitniejszego. Tajemniczy "Strange News from Another Star", w większości jeszcze spokojniejszy i pozbawiony perkusji, w końcówce się rozkręca, wzmagając niepokojącą atmosferę i pomagając słuchaczowi odlecieć myślami w dal.
Ostatni utwór, "Essex Dogs", jest jak osobna kategoria. Już wcześniej, w chwytliwym "On Your Own", uwagę zwraca charakterystyczny efekt gitarowy - zacięcie w riffie. "Essex Dogs" opiera się na podobnym eksperymencie, ale zastosowanym już na całego. Rytmicznie powtarzanego dźwięku z regulacją tempa i wysokości nie da się nazwać tradycyjnym riffem, to raczej industrialna próba hipnozy z dostrajaniem się do pacjenta, a są tu jeszcze inne dziwne odgłosy, w tym solo gitary. Mroczny kawałek z noise'owymi wpływami to zdecydowanie coś dla miłośników rocka żądnych nietypowych, awangardowych dodatków. Ponadto, ze względu na melodeklamację, również to nie jest piosenka. Pod koniec, w szóstej minucie, charakter jeszcze się zmienia. Muzycy jakby się szykowali, żeby zacząć jam. Ostatecznie jednak, po partii perkusji puszczonej od tyłu, nagranie się urywa. Pomimo niezłej porcji wrażeń i paru zwrotów akcji nie jest to jeszcze finisz albumu. Po chwili ciszy następuje właściwe outro - trwający półtorej minuty kawałek instrumentalny, nieuwzględniony w rozpisce jako osobny.
Blur, do tej pory jedna z ikon brit popu, wszedł bez śladu wahania na teren nie do końca dla siebie nowy, ale niewątpliwie opatrzony już inną etykietą. Metamorfoza w gwiazdę rocka alternatywnego zdecydowanie się udała. Zespół nie zrezygnował ze swoich mocnych stron i z sukcesem wzbogacił oblicze o kolejne. Jest piosenkowo i podskórnie noise'owo zarazem. Podobnie jak wcześniejsze albumy grupy, "Blur" stoi na wysokim poziomie, a przyciągnięci materiałem nowi fani mogą śmiało twierdzić, że to nawet przeskok o półkę w górę.