- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Blackmore's Night "Ghost Of A Rose"
Niebawem minie 20 lat, odkąd Ritchie Blackmore zamknął za sobą drzwi rockowego świata i wszedł do ogrodu muzyki renesansowej, łagodnej, nostalgicznej. Wielu fanów Deep Purple i Rainbow (w tym i ja) do dziś ma o to do niego pretensje. A tymczasem Człowiek w Czerni nic sobie z tego nie robi, przechadza się ze swą małżonką Candice Night i dwójką dzieci po muzycznych korytarzach i dziedzińcach starych zamków. Wciąż gra na gitarze akustycznej i wielu innych strunowych instrumentach, akompaniując delikatnemu śpiewowi Candice. Ale czy dziś brzmi to tak samo urokliwie, jak kiedyś?
Przy okazji niedawno wydanego DVD Blackmore's Night ("A Knight In York") postanowiłem poszukać starego ducha tęczowej purpury. Wydaje mi się, że znalazłem go na płycie z 2003 roku pod tytułem "Ghost Of A Rose". W świat dźwięków Blackmorowskiej Nocy wkraczamy poprzez utwór "Way To Mandalay". Mroczne klawisze, dziwnie piszcząca gitara. Czyżby to tak dobrze znany dźwięk Fendera został przetworzony? Gdzieś w tle gitara akustyczna i rytmiczny stukot bębnów. Mroczne, przeszywające skrzypce wraz z arabeskową zagrywką na przetworzonej gitarze. Wszystko ujawnia się w refrenie, gdzie rzeczywiście Ritchie chwycił za starego kremowo-białego Fendera. Warto jeszcze zwrócić uwagę na bardzo zgrabną solówkę pod koniec tego niesamowicie melodyjnego i przebojowego utworu. Gdyby nie głos Candice, kompozycja po niewielkiej zmianie aranżacji spokojnie mógłby wylądować na którejś z płyt Rainbow z okresu z Joe Lynn Turnerem na wokalu. Fantastyczne, "tęczowe" rozpoczęcie płyty. Na uwagę zasługuje również fakt, że do tego utworu został nakręcony teledysk. Powód do naszej dumy budzi to, że zdjęcia do obrazka kręcone były między innymi w kopalni soli w Wieliczce (zespół zagrał tam wówczas koncert dla około 150 osób, a także zatrzymał się na cztery dni w Krakowie) oraz przy ruinach zamku w Czersku pod Warszawą.
"3 Black Crows" zaskakuje nas na początku popisem gry Ritchiego na lirze korbowej oraz umiejętnością Candice w grze na piszczałkach. Cały utwór osadzony jest w melodyce wiktoriańskiej Anglii. Delikatne tamburynko wystukuje rytm razem z bębnem. Jest też dziewczęcy głos Candice i w tle przewijający się akustycznie grający Ritchie. Utworem tym Blackmore udowadnia, że fajne solówki można także grać na gitarze bez prądu. Miły dla ucha, pozytywny utwór zakończony śmiechem Candice (aż przypomina się wybuch śmiechu z końcówki "Difficult To Cure"). Na każdej płycie Blackmore's Night jest też jakaś przeróbka piosenki innego wykonawcy. Nie inaczej jest i tym razem. Jako pierwszy cover zespół proponuje własną wersję "Diamonds And Rust" napisanej przez Joan Baez. W adaptacji Ryszarda i Candice nie różni się ona bardzo od oryginału (w przeciwieństwie do wykonania Judas Priest), także jest romantycznie i nastrojowo. Gitara akustyczna ładnie współgra z głosem Candice, która stara się wiernie oddać emocje wersji pierwotnej. Jednak największe ciary na plecach, przypominające te, które są obecne podczas słuchania klasyków typu "Snowman" czy "Weiss Heim", pojawiają się potem, gdy Ritchie ponownie chwyta za gitarę elektryczną. A to jak gra - zwłaszcza pod koniec - to mistrzostwo świata. Można go słuchać i słuchać w kółko.
Tę wspaniałą nostalgiczną nutę przerywa następny utwór - "Cartouche". Został napisany w hołdzie ulubionej "średniowiecznej" karczmie Ritchiego i Jego Minstreli. Znajduje się ona w Pradze, w połowie drogi między rynkiem i żydowską dzielnicą tego miasta - Josefovem. Zazwyczaj, gdy Blackmore's Night bawią w czeskiej stolicy, wielce prawdopodobne jest, że oprócz średniowiecznej wieczerzy, odbędzie się tam jeszcze nieoficjalny mini koncert, Ritchie ma tam bowiem status honorowego gościa. Ale wróćmy do muzyki... "Cartouche" rozpoczynają uderzenia pałeczką w belkę drewna (kominkowego?) oraz dzwonki i miłe wprowadzenie słowem: "cartouche". Pojawia się żywa muzyka skrzypiec, a wesoły riff gitary akustycznej zaprasza do wspólnych tańców. Natychmiast wskakujemy na wielkie drewniane stoły i pląsamy niczym Cyganka Esmeralda... oczywiście w wyobraźni. W tym bardzo dobrym utworze mamy też do czynienia z popisem wokalnym Candice i jej chórków. Jednak to, co jest tu najbardziej magicznego, to brawurowa solówka żony Blackmore'a na piszczałkach. "I wciąż tylko słyszę szepty: Cartouche"... Niewątpliwie jeden z najlepszych kawałków na płycie.
Po tańcach czas na chwilę odpoczynku. Utwór "Queen For A Day" podzielony jest na dwie części. Część pierwsza to spokojna gitara akustyczna, instrumenty dmuchane oraz bardzo dobry śpiew pani Night. Wyobraźnia każe nam pozostać przy kominku w karczmie - oto przed nami siedzący na długiej ławie Ritchie z gitarą i patrząca w ogień rozmarzona Candice. Druga część to natomiast zabawa Ritchiego ze skrzypcami w grę pod tytułem "kto szybszy". Mimo że Blackmore już swój wiek ma i obecnie częściej gra na gitarach akustycznych, to nawet czyste brzmienie strun podczas solówki przeszywa jak kiedyś "Highway Star". "Ivory Tower" to świetny początek w postaci gongu i męskiego chóru, a także oszczędna gra gitary akustycznej. Bardzo ładny, trzymający w klimacie kawałek, choć w środku jest jeden zgrzyt, gdy tempo troszkę przyspiesza. Na szczęście całość rekompensuje męski zaśpiew i wspomniane brzmienie gongu. Kolejny fragmencik, "Nur Eine Minute", to krótki, zgodnie z tytułem jednominutowy popis Ritchiego na gitarze akustycznej. Uwagę zwraca też ładnie brzmiąca w tle wiolonczela. Utwór "Ghost Of A Rose" jest natomiast świetnym przykładem na to, że Blackmore wciąż potrafi tworzyć przepiękne kompozycje, które poza tym, że świetnie brzmią, to niczym najlepsze wino doskonale dojrzewają później w wersjach koncertowych, rozkwitając i ożywając wspaniałymi kolorami. Zbudowany na fundamentach walczyka, rozpoczynający się fletami, klawiszami oraz gitarami, daje znać, że będzie nastrojowo, delikatnie. Ta delikatność stopniowo gdzieś ulatuje i jest zastępowana przez patetyczną grę gitar oraz klawiszy. Jest to jeden z najwspanialszych utworów w historii Blackmore's Night, a ponadto zawiera piękne słowa - "obiecaj mi, że gdy kiedyś zobaczysz białą różę, pomyślisz o mnie".
Na tej płycie Ritchie pokazuje się jako wirtuoz różnych instrumentów strunowych. W zaledwie dwuminutowym "Mr. Peagram's Morris And Sword" gra bowiem na mandolinie Fylde. Utwór ten utrzymany jest w klimacie kompozycji "Minstrel Hall" z pierwszego albumu grupy i z powodzeniem mógłby być wykorzystany w jakimś ekskluzywnym pokazie tańców dworskich. "Lorelay" to kolejna żywa propozycja, zapraszająca do tańcowania, klaskania i wspólnej zabawy. Na uznanie zasługuje fajne brzmienie fletów oraz niemal rockowa gra skrzypiec w tle. Gitara tu jest bardzo oszczędna, grająca zaledwie kilka chwytów - ale za to mocno podbijająca rytm. Sympatycznie też brzmi przerywnik grany na piszczałkach i dudach. Bardzo przyjemna kompozycja do wspólnego biesiadowania. "Where Are We Going From Here" to spokojna, wręcz jesienna gra na gitarze i skrzypach i bardzo dobrze zaśpiewana przez Candice piosenka. Jest nastrojowo, znów gdzieś na krześle siedzi Ritchie, grając kolejne dobre zagrywki na gitarze akustycznej. Miła odskocznia dla tych, którzy w twórczości Blackmore's Night szukają przede wszystkim nastroju.
Na płycie "Ghost Of A Rose" jest jeszcze jeden cover. Ritchie sięga tym razem po piosenkę "Rainbow Blues" grupy Jethro Tull. Gitara odlicza kolejne takty, gdy Candice mierzy się z wersami ich dobrego wspólnego znajomego, Iana Andersona. W końcu znów wkracza biało-kremowa gitara elektryczna - całkiem niezła solówka Ritchiego brzmi dobrze i prawdziwie rockowo. Jedynym minusem tej wersji jest jednak zbytnie wygładzenie śpiewu Candice, czyli coś, co niestety ma miejsce odkąd usłyszeliśmy nową wersję "Self Portrait" na pierwszym albumie Minstreli i trudno było nam zastąpić głos Ronniego Jamesa Dio kimś innym.
Na płycie jest jeszcze jeden żywy fragment. "All For One". Wszystko jasne - tu rządzą Muszkieterowie oraz genialna gra Fendera od samego początku do samego końca. Zaczyna się powoli, a potem już tylko jest bardzo żywo i szybko. "All For One" to kolejny przykład studyjnego szkicu, mamy tu znów wygładzony wokal Candice, który jednak na koncertach rozbrzmiewa pełną ekspresją w towarzystwie dud, piszczałek i Ritchiego, który na chwilę zapomina że, jest stonowanym starszym panem. W wersji studyjnej w przerywniku daje się przez krótki moment wyczuć magię Deep Purple z czasów utworu "Anya". Z niewiadomych powodów (nadgorliwy producent płyty?) ogień tego wspaniałego utworu zaczyna wygasać w momencie, gdy zabawa rozpoczęła się na dobre. Jestem przekonany, że w studiu, podczas nagrywania, oni grali i grali i grali. I czas na ostatnią kompozycję. "Dandelion Wine" to spokojne, refleksyjne pożegnanie ze słuchaczem. Jednakże Minstrele obiecują, że wkrótce ich ścieżki znów się połączą. To najsłabsza piosenka na płycie, może dlatego, że ostatnia?
Na tym najbardziej "tęczowym" i "purpurowym" spośród albumów Blackmore's Night jest dużo znaków rozpoznawczych Ritchiego z przeszłości, trudno mu bowiem w jednoznaczny sposób się od niej odciąć. Aby jednak zrozumieć świat, w którym się teraz znajduje, należy - podobnie jak on to uczynił - zamknąć rozdział tej bogatej księgi zatytułowanej "rock". Obecnie odnoszę wrażenie, że Blackmore muzycznie powoli gaśnie, udając się na zasłużoną emeryturę. Dowodzą tego coraz rzadsze koncerty, także te wydane na DVD, jak i coraz słabsze płyty. Niemniej, czy to rockowy, czy też liryczny, Ritchie nadal ma tę magię... I oby miał ją jak najdłużej.
Bo mi nie...