- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Sabbath "Technical Ecstasy"
Jeśli ktoś oczekiwał na "Technical Ecstasy" kontynuacji pomysłów ze znakomitego "Sabotage", musiał się rozczarować. Tamten album z 1975 roku był doskonałym podsumowaniem dotychczasowej twórczości Black Sabbath. Rozbudowane kompozycje oraz ciężar bijący z gitary Iommiego robiły wielkie wrażenie, będąc równocześnie czymś nowym. Niestety, następczyni jest całkowitym przeciwieństwem. Można śmiało stwierdzić, że "Sabotage" pozostaje ostatnim klasycznym albumem w dyskografii Sabbs. Tak naprawdę "Technical Ecstasy" okazał się przysłowiowym początkiem końca.
W tamtym okresie w zespole panowała paskudna atmosfera, co niewątpliwie wpłynęło na ostateczny charakter "Technical Ecstasy". Ozzy skwitował to w następujących słowach: "Najgorsze w tym wszystkim było to, że utraciliśmy dawny wizerunek. I nie chodzi tu wcale o eksperymentowanie. Dopiero co na okładce albumu 'Sabbath Bloody Sabbath' był koleś, którego atakują dwa demony, aż tu raptem mamy dwa roboty, które sekszą się na jebanych ruchomych schodach". Bo tak wygląda okładka "Technical Ecstasy". Można w zasadzie uznać, że sprawa oprawy graficznej została już poddana ocenie. To jednak najmniejszy problem.
Ten i kolejny rok były wyjątkowo ciężkie dla Osbourne'a. Już wtedy zaczął myśleć o karierze solowej. Nosił nawet koszulkę z napisem "BLIZZARD OF OZZ". To był w zasadzie ambitny plan, ale jego wybryki alkoholowe i nadużywanie narkotyków zaczynały przynosić paskudne efekty, czego konsekwencją było zgłoszenie się wokalisty do szpitala psychiatrycznego. "Zjawiam się, a lekarz pyta mnie na wstępie: 'Masturbuje się pan, panie Osbourne?' A ja mu na to: 'Mam tu leczyć głowę, nie fiuta'". Pobyt Ozzy'ego w placówce nie trwał zbyt długo. Zauważalnych efektów również nie przyniósł.
Pomimo tego, że prace nad płytą w małym stopniu interesowały już wokalistę, to ostatecznie album ujrzał światło dzienne. Nagrany na Florydzie "Technical Ecstasy" był niewątpliwe rozczarowaniem. Muzycznie mało miał wspólnego z dawnym Black Sabbath. Tony upierał się, że zespół musi iść z duchem czasu i powinien brzmieć, jak Foreigner czy Queen. Rzeczywiście - wpływy zespołu Briana Maya są słyszalne choćby w "Gypsy". Środkowa część utworu świadczy o tym najdobitniej. Do tego obecne jest charakterystyczne pianino, które do złudzenia przypomina styl Queen. Nie jest to bynajmniej "Bohemian Rhapsody 2". Osbourne wyrażał swoją niechęć, uważał że zespoły, dla których oni sami byli inspiracją, nie mogą teraz być źródłem pomysłów dla Black Sabbath. Sądzę, że Ozzy miał sporo racji. Eksperymenty na "Technical Ecstasy" nie wyszły grupie na dobre, czego dowodem była oczywiście kiepska sprzedaż krążka.
Po latach można się przyzwyczaić do tej płyty, a nawet ją polubić. Nie jest tak źle, jak mówią i piszą niektórzy (ale daleko też od zachwytu). To wciąż całkiem porządna muzyka. Co prawda można zapomnieć o atmosferze pierwszych albumów, o ciężarze, magii i porywczości, ale muzyka nie zawodzi na całej linii. Dużym minusem "Technical Ecstasy" jest przesadne użycie klawiszy, syntezatorów, a także próby wprowadzenia elementów orkiestrowych ("She's Gone"). Wyraźnie brakuje surowości, cechującej wcześniejsze dokonania grupy. "Technical Ecstasy" nie daje odbiorcy kopa, a częściej pozostawia w atmosferze przytłaczającej melancholii.
Pozytywnie wyróżniającym się punktem jest chyba jedynie nieśmiertelny "Dirty Woman". Naprawdę genialny utwór, pozostawiający resztę albumu daleko za sobą. W końcu pojawiają się jakieś zapadające w pamięć riffy i solówki. Szkoda, że to wszystko dopiero na samym końcu. Fason trzymają jeszcze rozpoczynający krążek "Back Street Kids" - jeden z dynamiczniejszych utworów - oraz "All Moving Parts", który przypomina mi nawet nieco stary, dobry Black Sabbath. Wielu w tym momencie dodałoby zapewne do tego grona "Rock 'n' Roll Doctor". Nigdy jednak nie byłem jego fanem. Zbytnio przypomina mi muzykę Aerosmith, a nawet AC/DC. Jako ciekawostkę traktuję "It's Alright" zaśpiewany przez Billa Warda. Przyznam w tym miejscu, że facet ma naprawdę niezły wokal. Utwór okazuje się być ciekawą propozycją, ale zupełnie nie pasuje do twórczości, jaką Black Sabbath prezentowali jeszcze rok wcześniej. Tutaj wpasowuje się w charakter albumu, ale na tle wcześniejszych płyt brzmi jak kolęda.
Reszta to już według mnie mało interesujące nagrania, jeśli nie gorzej. Ciągnące się w nieskończoność, dołujące "You Won't Change Me" z tymi kościelnymi organami - wystawia słuchacza (niemal na starcie płyty) na ciężką próbę. Czarę goryczy przelewa fakt, że taki nastrój utrzymuje się jeszcze przez kolejne dwa utwory. Co prawda "It's Alright" oraz "Gypsy" są nieco przyjemniejsze w odbiorze, ale odżyć można dopiero na "All Moving Parts", choć niełatwo wyplątać się z macek dołującego nastroju. Ten pozostaje chwilowo uśpiony, by powrócić z uzupełnionym zapasem melancholii i przygnębienia w "She's Gone". Utwór został dotkliwie potraktowany przez elementy orkiestrowe. Black Sabbath mierzyli się już w pewnym sensie z podobnymi pomysłami, ale efekt był wcześniej o wiele ciekawszy. Choćby taki "Changes" wydaje się nieporównywalnie lepszy. Z kolei na "Sabotage" Iommi poszedł jeszcze dalej i w "Supertzar" pojawia się chór. Ozzy tak wspomina prace nad tym utworem: "Wchodzę do 'Morgan Studios', a tam pełen czterdziestoosobowy chór i osiemdziesięciosześcioletnia harfistka. Robią taki hałas, jakby sam Bóg tworzył podkład muzyczny do końca świata. Nie próbowałem się nawet przebijać z wokalem". To były autentycznie odważne próby, w dodatku zakończone pełnym sukcesem. "She's Gone" wypada przy nich blado. Na szczęście sytuację ratuje "Dirty Woman", który godnie zamyka ten przedziwny album.
Z tego, co mi wiadomo, "Technical Ecstasy" ma wielu sympatyków. Trudno się temu dziwić, ponieważ jest całkiem znośną płytą. Patrząc jednak przez pryzmat (a nie da się tego uniknąć) pierwszych sześciu albumów Black Sabbath, widać że znacznie im ustępuje. Nie tego oczekiwano po tym zespole i w takich okolicznościach zawód jest uzasadniony. Sądzę więc, że ocena 5 nie będzie krzywdząca.
Myślę że chcieli nagrać coś nowego i szukali jakiegoś pomysłu na muzykę, może nie udało się do końca , ale słychać że to genialni muzycy, bo nawet w takiej muzyce się całkiem nieźle odnaleźli. Większość kompozycji stoi na wysokim poziomie i wpada w ucho, chociaż pewnie nikt tego po Black Sabbat nie oczekiwał, że będą grali miejscami jak Beatlesi. No płyta sprawia wrażenie wesołej. Brzmi to troche jak Led Zeppelin, Queen niż Black Sabbath,chodzi mi oto Led Zeppelin i Queen bardziej tak eskperymentowali z różnym brzmeiniami i tutaj Black Sabbath poszło taką drogą.
No w sumie płyta przeciętna jakich wiele, ale lubie sobie jej posłuchać.
Może jakby nie nagrała to nie Black Sabbath to oceniono by to lepiej.
A okładka to nie wiem co ma przedstawiać i jak ma się do utworów na płycie. Okładka wskazuje że to płyta z ambientem, albo Synthpopem czy cholera wie z czym, to i tak lepiej niż okładka Sabbotage (czerwone kalesony? i buty na obcasach? hm?).
Swoją drogą dzisiaj różne Najtłisze nagrywają rzeczy miliard razy gorsze i uchodzą (w kręgach uczniów z klas nauczania początkowego, ale jednak) za potęgi muzyki metalowej. W szerszym kontekście TE wypada zupełnie nieźle.