- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Sabbath "Never Say Die!"
Koniec lat siedemdziesiątych był dla Black Sabbath prawdziwym koszmarem. Niekończące się rozprawy sądowe mocno dały się muzykom we znaki. Finansowo pociągnęły zespół na samo dno. Geezer nie chciał jeździć w trasy tylko po to, aby mieć czym zapłacić adwokatom. Spotkania z prawnikami zajmowały więcej czasu niż tworzenie muzyki. Do tego księgowy grupy poinformował, że jeśli nie rozliczą się z podatków - pójdą do więzienia. Sytuacja była co najmniej niewesoła. Kolejnym gwoździem do trumny było opuszczenie szeregów formacji przez Osbourne'a - "No więc pewnego dnia wyszedłem z próby i już nie wróciłem". Ozzy dokręcił śrubę, wywlekając w mediach wewnętrzne sprawy zespołu, stawiając kolegów w niekorzystnym świetle. Dramatyzmu dodaje śmierć ojca Księcia Ciemności. Powstało naprawdę nieprzyjemne bagno.
W miejsce Osbourne'a wskoczył Dave Walker, udzielający się przez krótki czas we Fleetwood Mac. Jego przygoda z Black Sabbath nie trwała jednak długo. Po kilku tygodniach Ozzy zdecydował się na powrót: "(...) gdy wróciłem po paru tygodniach, wszystko było po staremu, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nikt nie chciał rozmawiać o tym, co się stało. Po prostu któregoś dnia pojawiłem się w studiu (...) i na tym się skończyło. Ale czuć było, że to już nie to samo, zwłaszcza w relacjach między mną a Tonym. Nie sądzę, żebyśmy wkładali serce w to, co robiliśmy".
Te słowa doskonale podsumowują to, jakim albumem jest "Never Say Die!". Niby jest ciężej niż na "Technical Ecstasy", niby grają po staremu, ale to wciąż nie jest ten sam Black Sabbath. W stosunku do poprzedniego krążka widać jednak progres. Wkradają się nawet elementy jazzowe, jak choćby w "Air Dance" czy "Breakout". O ile ten pierwszy prezentuje się naprawdę świetnie, o tyle drugi to kompletne nieporozumienie. "W czasie ostatniej sesji nagraniowej w Anglii coś we mnie pękło. Gdy Tony, Bill i Geezer postanowili nagrać utwór 'Breakout' z orkiestrą jazzową (...) powiedziałem: 'Do chuja z tym, wychodzę!'. Dlatego właśnie Bill śpiewał kawałek 'Swinging the Chain'. Krótko mówiąc 'Breakout', jak dla mnie, był już lekkim przegięciem" - podsumowuje Ozzy.
Niektóre utwory na "Never Say Die!" są na siłę przeciągnięte. Część z nich można było z czystym sumieniem skrócić (m.in. "Johnny Blade" czy "Juniors Eyes"). Wygląda to na takie usilne "zagospodarowanie wolnych przestrzeni". Na "Sabotage" Sabbs potrafili to zrobić wybornie, ale tutaj słychać od razu, że to nie ten sam poziom.
Co by nie mówić, "Never Say Die!" jest całkiem równym, a nawet udanym albumem - i mimo swoich mankamentów zawiera trochę wartościowego materiału. Tytułowy "Never Say Die!" to pokłady niesamowitej energii. Jest wizytówką płyty. Utwór został wydany w formie singla i osiągnął największy sukces od czasów "Paranoid". Pozwoliło to wystąpić zespołowi w programie telewizyjnym "Top of the Pops", podczas którego muzycy poznali Boba Marleya. Na kolejny singiel został wybrany "A Hard Road" i trzeba przyznać, że dorównuje, jeśli nie przewyższa, "Never Say Die!". W każdym razie oba to kawał świetnego hardrockowego grania. Konkretne riffy, konkretne tempo, konkretna atmosfera - wszystko, czego brakowało na "Technical Ecstasy". Równie mocno trzyma się "Air Dance", który spokojnie można nazwać balladą. Odbiega siłą rzeczy stylistycznie od dwóch poprzednich, ale rekompensuje to słuchaczowi niepowtarzalnym klimatem, ocierającym się o smooth jazz. Wprowadzenie tego elementu sprawdziło się w tym przypadku w 100%. Gra Billa urzeka, jest wyraźnie stylizowana jest na bębniarzy jazzowych. Nawiązania do tego gatunku pojawiają się również w "Breakout", który jednak Iommi i spółka mogli sobie spokojnie darować. To by było na tyle, jeśli chodzi o moją ścisłą czołówkę z "Never Say Die!".
Nieco słabej wypadają "Shock Wave" oraz "Juniors Eyes". Notę tego drugiego w znacznym stopniu obniża jego długość. Mnóstwo w nim zbędnych zagrywek. Podobny zarzut można postawić "Johnny Blade". W obu sporo niepotrzebnych improwizacji i solówek, które ujemnie wypływają na odbiór i na ostateczną ocenę. "Over To You" jest z kolei takim małym autoplagiatem - istna kopia "A Hard Road". Nikomu krzywda by się nie stała, gdyby Sabbs odpuścili sobie tego zapychacza, podobnie zresztą jak "Swinging The Chain", który wydaje się być zupełnie z innej parafii. Nie usprawiedliwia go nawet to, że śpiewa w nim Bill. Według mnie płyta powinna zakończyć się na "Air Dance". Mielibyśmy wtedy zgrabną, spójną całość. Niewątpliwie trzy ostatnie numery wpływają na końcową ocenę, która w tym przypadku wynosi mocne 6.
Na koniec dodam, że "Never Say Die!" na Wyspach Brytyjskich radził sobie zadziwiająco dobrze, docierając do dwunastego miejsca na liście przebojów. Pozwoliło to m.in. na uporządkowanie spraw finansowych zespołu. W Stanach natomiast płyta okazała się zupełnym niewypałem. Na dodatek odejście Ozzy'ego z Black Sabbath było już nieuniknione. Wokalista zdawał sobie sprawę z tego, że pozostali członkowie mają go już serdecznie dosyć. W kwietniowe popołudnie 1979 roku Bill Ward przekazał Ozzy'emu nowinę, że został wywalony z zespołu. Dla obu stron okazało się to korzystnym rozwiązaniem. Jak dalej potoczyły się losy Black Sabbath i Ozzy'ego Osbournea, wszyscy dobrze wiemy.
Dla mnie jest on genialny. 10/10