- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Sabbath "Heaven And Hell"
Bezpośrednią motywacją do napisania tego tekstu była poprzednia recenzja "Heaven And Hell" zamieszczona na rockmetal.pl. A właściwie to komentarze czytelników pod nią.
Jak głosi legenda, Tommy Iommi któregoś pięknego dnia zaraz po rozpoczęciu działalności Black Sabbath z Ronniem Jamesem Dio u sterów, miał powiedzieć, że już nigdy więcej nie chce współpracować z Ozzym - oczywiście, rzekł to w kontekście odczucia różnicy w pracy w studio, porównując relacje z obydwoma panami. Ciężko mu się dziwić.
Dio już wtedy, w 1979 roku, cieszył się renomą i słynął z absolutnego profesjonalizmu jako wokalista obdarzony niezwykłym talentem i możliwościami. Tymczasem Black Sabbath chylił się ku upadkowi. Po serii wielkich albumów i sukcesów nadszedł czas marazmu i pogrążania się w nałogach. Wypaliła się formuła, kończyła pewna epoka, potrzebna była świeża krew. A ta nadeszła w razem z Dio.
Od początku wiadomo było, że z tej hybrydy musi wyjść coś wyjątkowego. Mamy więc jedną z najważniejszych i przełomowych płyt w historii rocka, która otworzyła zupełnie nowy dział w metalu - powiało kompletnie nową, nieznaną do tej pory jakością.
"Heaven And Hell" nie jest typowym albumem Black Sabbath. Po pierwsze ciężkie, toporne riffy zostały odrzucone na rzecz bardziej wysublimowanych gitarowych brzmień. Przez większą część płyty słychać dwie, niekiedy nakładające się na siebie gitary - przywodzi to na myśl niektóre nagrania chociażby Judas Priest z tamtych lat. Czyli mamy do czynienia z czymś stosunkowo bardziej osadzonym w realiach klasycznego heavy metalu początku lat 80-tych, aniżeli z Black Sabbath z naleciałościami poprzedniej dekady. Po drugie odrzucono cały ten progresywny patos ostatnich albumów BS na rzecz prostych, lżejszych, bardziej przebojowych nagrań. Pierwsze w uszy rzuca się doskonałe, pomysłowe, "oddychające" brzmienie (recenzja pisana na podstawie winyla z "pierwszego tłoczenia") to najprawdopodobniej zasługa Martina Bircha - późniejszego nadwornego producenta Iron Maiden.
Już otwierający "Neon Knight" nie bierze jeńców i od pierwszego uderzenia w struny pokazuje, czego będziemy słuchać przez najbliższe 40 minut. Jest szybko, rytmicznie (Bill Ward w tamtym czasie był pogrążony w takim nałogu, że ponoć w ogóle nie pamięta nagrywania "H&H"), Iommi gra wiele swobodniej, luźniej niż do tej pory, właściwie tylko Butlera słychać z miejsca i od razu wiadomo, że to on. A Dio? Przez całą płytę przetacza się jak czołg przekrój jego możliwości wokalnych pod każdym względem. Chyba obok "Holy Diver" to jego numer życia.
"Children Of The Sea" to kolejny klasyk. Delikatna gitara akustyczna we wstępie, Dio śpiewa nieco wyżej niż zwykle. To właściwie pierwszy utwór, jaki wspólnie zrobili. "Lady Evil" kolejny przebój - i myślę, że właśnie na taki "paranoidalny" rock'n'roll fani BS czekali już wtedy od dawna.
I wreszcie najważniejsze, tytułowe, epickie nagranie - kanon oparty na elektryzującym od pierwszych sekund riffie. Genialne 7 minut zakończone akustyczną codą, w których dzieje się tyle takich rzeczy, że w zasadzie ciężko po tym spokojnie coś zrobić: nie wiem - zasnął, usiąść, cokolwiek. Kilka razy w historii muzyki czarodziejska różdżka pomachała nad głowami Wielkich Tego Rocka - "Epitaph", "Dancing With The Moonlit Knight", "Child In Time"... I na pewno też "Heaven And Hell".
"Time is a never ending journey" nucę sobie chodząc czasem po mieście. Bo właśnie taki jest kolejny "Wishing Well" - zwiewny, przebojowy, kolejny z tych utworów, które sprawiają, że po płytę chce się sięgać na okrągło. Od blisko 32 lat na okrągło.
W zasadzie jednak najmocniejszą częścią drugiej strony winyla są dwie ballady: "Die Young" i "Lonely Is The World" - po prostu musiały być jakieś killery na koniec, kulminacja przeszywających solówek Iommiego na tle miażdżącego wokalu Ronniego D.
"Heaven And Hell" to wielki album. Po latach każdy utwór z osobna, jak i całość bronią się rewelacyjnie, są aktualne, nie naznaczone piętnem czasu. To zbiór pięknych piosenek. Takich, jakich nigdy nie zaśpiewałby Ozzy, więc zmiana wokalisty na pewno wyszła na plus. "H&H" to dla mnie trzeci (po "Paranoid" i "Master Of Reality") najważniejszy album w historii Black Sabbath, umieszczam go też w pierwszej dziesiątce moich ulubionych płyt.
Jego żona ma dryg do biznesu.
Dobre są: Blizzard of Ozz,Bark at the moon,No more tears, Ozzmosis. Reszta podobna do wymienionych.
I dzieki rogatemu, ze podobnie było z Sabbath i nagrali płyty z Dio. Nie maja sie dobrze z obiektywnych powodow, ale Heaven and Hell dla wielu do dzisiaj to klasyka i niepowtarzalna, ważna płyta. W tym dla mnie. I nie tylko ta.
Ale Ozzy to oczywiście Ozzy :)
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot
Iron Maiden "Powerslave"
- autor: Woland
All My Life "All My Life"
- autor: RJF