- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Sabbath "Born Again"
Wraz z odejściem Ozzy'ego Osbourne'a skończył się magiczny i kultowy okres działalności Black Sabbath, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale na pewno nie był to koniec rozwoju zespołu i jego muzyki, ba - przynajmniej do pewnego momentu to była druga młodość, nowe życie ("Born Again"?). Szkoda tylko, że ten etap nie został należycie doceniony przez fanów i szerszą publiczność. Bo nie oszukujmy się - Black Sabbath bez Ozzy'ego to już zupełnie inny zespół, a przełom lat 70 i 80 był jednak nienajlepszym czasem dla tego typu muzyki. Co wcale nie oznacza, że Black Sabbath bez swojego "klasycznego" wokalu nie nagrywał znakomitych płyt. Do absolutnego kanonu zaliczają się wszystkie albumy nagrane z Dio (w szczególności pierwszy - "Heaven and Hell" - od którego tak naprawdę rozpoczęła się era "nowoczesnego" podejścia do metalu). Jednak mam wrażenie, że działalność z Dio zyskała uznanie dopiero teraz, czyli prawie po 30 latach, kiedy to "tamten" Black Sabbath powrócił w nad wyraz mocnej formie, ale już pod szyldem Heaven and Hell.
Drugą stronę medalu stanowi jedna jedyna nagrana z Ianem Gillanem na wokalu, bardzo już niestety zapomniana płyta "Born Again". Co należy z miejsca dodać - płyta kompletnie niedoceniona, rzadko już nawet spotykana na półkach muzycznych sklepów.
Sam zresztą odkryłem ją zupełnie niedawno (po ponad 10 latach trzymania na półce!) i posłuchałem raczej z ciekawości (oraz z nadmiaru wolnego czasu oraz totalnego niedomiaru nowych, dobrych płyt), po czym mój stan można było określić już tylko mianem "sporego oszołomienia".
Bo to już nawet nie chodzi o to, że po okresie z Dio muzyka Black Sabbath nabrała jeszcze większego ciężaru i szybkości. Ani o to, że Gillan (to był chyba jego ostatni i zarazem najlepszy etap twórczy: przecież lada moment ukazał się genialny "Perfect Strangers", wiadomo jakiego zespołu) zaśpiewał tutaj, jakby walczył o życie przy akompaniamencie jednych z najlepszych (przynajmniej, jak na tamte czasy) muzyków świata.
Na "Born Again" nie ma ani jednego słabego utworu. "Trashed", "Disturbing the Priest", "Zero the Hero", "Digital Bitch", "Hot Line", "Keep It Warm" - to świetne, kipiące od pomysłów i rewelacyjnych rozwiązań kompozycje, które pod żadnym względem się nie zestarzały. Ich dynamika i moc z miejsca rozkłada na łopatki 70% współczesnych produkcji hardrockowo - heavymetalowych. Zupełnie osobny rozdział stanowi nagranie tytułowe - balladowe, progresywne, z piękną gitarą Iommiego w tle - majstersztyk!
Ktoś mógłby postawić w tym miejscu problem: jaki sens ma dzisiaj pisanie o płycie sprzed 27 lat? Takiej płycie? Odpowiem jednym słowem: przeogromny. Znaleźliśmy się bowiem w momencie, kiedy wytyczające (wypaczające?) nasze gusta muzyczne pisma czy portale postawiły błędną tezę, że owszem Black Sabbath może i jest jednym z najważniejszych zespołów w historii, ale właściwie to liczą się tylko i wyłącznie płyty nagrane z Ozzym. A przecież jest to kompletna bzdura! Pokazała to chociażby reaktywacja z Dio - że utwory zrobione przy jego udziale do dziś dnia trzymają się świetne i brzmią rewelacyjnie. Zresztą wystarczy tylko posłuchać "Heaven and Hell" czy "Mob Rules" - nie inaczej sprawa ma się też z "Born Again". A jeśli ktoś po przeczytaniu tego tekstu po to dzieło sięgnie - uznam to za duży, osobisty sukces.
Ta płyta ma jednak 2 problemy:
1) Histeryczny, przeszarżowany wokal Gillana - niestety niezbyt pasujący do tego rodzaju muzyki. Ian śpiewa tu bardzo dobrze, ale w zbyt męczący sposób.
2) Fatalne brzmienie. To najgorzej brzmiąca płyta BS. Perkusja w ogóle nie ma mocy, werbel brzmi amatorsko...
To już pierwsze płyty z Ozzym lepiej brzmiały.
Ale jako całość, spokojnie zasługuje na 8,5/10.
Uwielbiam całość dokonań tej kapeli oraz większość dokonań tych muzyków.Płyta super!Przesłuchajcie ją sobie na spokojnie, nie myśląc o ciążącej nazwie Black sabbath czy Deep Purple!Nie porównujcie do nich bo to inna na tamten czas prekursorska muza!Płyta fenomenalna.Jak pisał przedmówca, nie ma słabego utworu.Black Sabbath bez Ozzego udowodnił,że stanowią grono super muzyków a Gillan potwierdził,że jest niepowtarzalnym wokalistą. Większość fanów twierdzi,że Sabbath bez Ozzego się skończyło. Sorki.Miałem przyjemność widzieć Sabbath z Ozzym, Martinem i Dio(szkoda,że nie z Gillanem czy Halfordem-był taki koncert mam bootleg).Wierzcie mi Ozzy nie był najlepszy...A dla dzieciaków ciekawostka:Cannibal Corpse na epce/singlu(w zależności od wydania) Hammer Smashed Face nagrał cover właśnie Zero To Hero...
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Exodus "Shovel Headed Tour Machine: Live At Wacken And Other Assorted Atrocities"
- autor: Megakruk
Kruk "Before He'll Kill You"
- autor: Paweł Kuncewicz
Vader "Necropolis"
- autor: Megakruk
Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk
Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol
Muzyczna zagwozdka i jednocześnie niespodzianka dla fanów.
Pierwsza część albumu mroczna,jakby przypominająca czasy z Ozzym.
Potem zmiana klimatu i mamy hardrockowego poprzednika Guns N' Roses.
Ta rozbieżność zaskakuje, ale też pewnie niepokoi fanów klasycznego brzmienia Sabbsów. Momentami wokal Gillana to męczące piski, ale jako całość bardzo dobry. Dodatkowo te hardrockowe utwory zrobione na luzie są bardzo udane.
Okładka z małym potworkiem jest świetna. Ale te kolory, czy mają coś sugerować? Muzyka w drugiej części płyty odstaje od klimatu horroru.
Dla mnie to taka świetna zabawa zespołu ze słuchaczem. Kupuję to i dla mnie jest to świetne. Pewnie dlatego, że lubię Faith No More, czy Arcturus.
Ale dla typowego diehard pewnie nie do zaakceptowania