- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Sabbath "13"
Chyba nie w tym będzie przesady, jeśli napiszę, że powrót tego zespołu to wydarzenie bez precedensu. Na tym samym poziomie oczekiwań ustawiłbym ewentualną nową płytę Led Zeppelin (nie jest to wcale aż tak nierealny scenariusz), a większą sensacją byłyby chyba tylko powroty zupełnie (ze zrozumiałych względów) niemożliwe np. Nirvany lub The Beatles.
Black Sabbath, mimo (a może właśnie dlatego) że nie istniał od prawie 20 lat, to jest marką tak gorącą i popularną, że na samą myśl o powrocie grupy niejeden fan lub anty fan Anglików dostawał gęsiej skórki. Ja również, bo to dla mnie legenda - zespół, który dla metalu znaczy tyle, ile The Beatles albo The Rolling Stones dla rocka. Lubię każde wcielenie Black Sabbath i choć miewali okresy słabsze ("Forbiden", "Eternal Idol" z Martinem na wokalu, końcowy okres z Osbournem), to w każdym z nich było coś magicznego, charakteryzującego tylko tę jedyną w swoim rodzaju formację. I choć dla mnie wokalistą wszech czasów, symbolizującym najlepsze płyty kapeli, pozostanie na zawsze Ronnie James Dio, to pierwszą fazę istnienia kapeli z Ozzym uważam za absolutnie kultową.
Jak to się stało, że mimo szczerych chęci członków pierwszego składu, nacisków ze strony menedżerów, presji środowiska krytyków oraz niesłabnącego zainteresowania fanów musieliśmy na kolejne studyjne nagrania Sabbs czekać tak długo (18 lat od wydania feralnego "Forbiden")? Trudno znaleźć jedną przyczynę, nie da się jednak ukryć, że chłopakom (ups... nie brzmi to najlepiej - może więc niech będzie: panom) wiele razy było pod górkę. Wiadomo, każdy z nich ma swoje projekty solowe oraz inne kapele, w które jest zaangażowany. Od 1997 roku, czyli od koncertów w Birmingham (wydanych później na albumie o znamiennej nazwie "Reunion"), kiedy Ozzy zadeklarował chęć nagrania kolejnego albumu pod szyldem Black Sabbath, powstało wprawdzie kilka nowych utworów, ale zespół generalnie nie był z nich zadowolony na tyle, by podjąć decyzję o wydaniu pełnej płyty. Brak czasu to jedno, ale problemy innej natury również nie opuszczały brytyjskiej legendy ciężkiego grania. Po pierwsze - Bill Ward. Wieloletni bębniarz Sabbsów miał zagrać na najnowszym albumie, ale najpierw przeszedł zawał, a później zaczął się wykłócać o pieniądze i zarzucać reszcie zespołu niedotrzymywanie umów (doszło nawet do tego, że żalił się, iż kapela żąda od niego występowania za darmo na... koncercie charytatywnym). Ostatecznie na "13" gra na perkusji znany z Rage Against The Machine Brad Wilk. Problemów z biegiem czasu przybywało. Niedawno w mediach gruchnęła wiadomość, że Tony Iommi ma wczesne stadium chłoniaka i musi podjąć się terapii chemicznej. Osbourne i Geezer Butler jeździli do niego w, jak to określił basista, "dobre dni", by coś tam nagrywać, ale wiadomo, że w takich warunkach praca nie mogła iść szybko do przodu. Jeszcze wcześniej, najwyraźniej zmęczeni przedłużającą się pracą i wzajemnymi podchodami oraz fochami Ozzy'ego, Iommi i Butler postanowili nagrać z drugim najsłynniejszym składem Black Sabbath (Iommi, Butler, Appice, Dio) album pod szyldem (względy prawne) Heaven & Hell. Płyta udała się świetnie, mnie rozłożyła na łopatki. W zeszłym roku zmarł jednak Ronnie Dio, a świadomość tego, że są coraz starsi i tak naprawdę w każdej chwili któryś z członków oryginalnego składu może być następny, być może przyspieszyła decyzję o podjęciu współpracy.
Zespół nagrywał nowy materiał pod kierunkiem Ricka Rubina w jego studiu "Shangri - La" w Malibu. Rubin to producent legenda, współpracował z takimi kapelami, jak Slayer, Red Hot Chilli Peppers czy Danzig, ale również z Shakirą czy Run DMC. Jak wspominają pracę pod okiem brodatego Amerykanina członkowie Black Sabbath? Narzucił im reżim fizyczny (zero alkoholu), nagrywał na "setkę" i... kazał im słuchać w kółko pierwszych płyt grupy.
I to słychać. Jeśli puszczanie w kółko pierwszych albumów miało dać zespołowi inspirację, to się udało. I to nie na 100, ale na 110 procent. Od pierwszych dźwięków czuć, że to Black Sabbath. I co ważniejsze, gdyby puścić laikowi jedną po drugim "13" i dajmy na to "Paranoid", to nie sądzę, by był w stanie powiedzieć, że te krążki dzieli taki szmat czasu. Produkcja jest wyborna, zespół brzmi, jakby wprost wyciągnięty z lat 70. Te same cięte riffy, nieskomplikowane sola, klekoczący bas Butlera i Ozzy śpiewający w swoich rejestrach (czyli nie za wysoko). Wszystko w starym, dobrym stylu. Jasne, można zauważyć, że momentami zespół trochę przeszarżował z inspirowaniem się samym sobą (początek, no i w sumie cały pomysł na konstrukcję "End Of The Beginning" do złudzenia przypomina "Black Sabbath" z debiutu), ale prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć, a efekt jest jak dla mnie rewelacyjny.
Ze wszystkich kawałków przebija mroczna atmosfera, było to słychać już w pierwszym udostępnionym fanom nagraniu, czyli "God Is Dead?". Okazuje się, że cały album jest taki. Mrok podkreślają też teksty autorstwa (uwaga, uwaga) Geezera, nie zaś Osbourne'a. Ozzy ponoć nie był zadowolony z tego, co napisał i dał wolną rękę przy tworzeniu liryków Butlerowi, ten wywiązał się z zadania - trzeba przyznać, że teksty mają klimat.
Wspomniałem o "God Is Dead?". Miałem wątpliwości co do tej piosenki, ale im dłużej jej słucham, tym bardziej mi się podoba. Jest w niej, podobnie jak w przypadku reszty płyty, jakiś podskórny niepokój charakteryzujący wczesne płyty Sabbs. Utwór może jest trochę przydługi (ciągnące się zwrotki), ale za to są w nim świetne riffy, co charakterystyczne dla Iommiego - zostające w głowie na dłużej. "Loner" trochę przypomina mi "Sweet Leaf" - podobny rytm, akustyczne zwolnienie, a potem znów galopada do przodu. Tony serwuje tu też nieco dłuższe solo (sporo na "13" króciutkich solówek) na koniec. Na "Paranoid" mogłyby się spokojnie znaleźć "Age Of Reason" czy "Live Forever", oparte na ciężkich, potężnych riffach na początku i galopujące na złamanie karku w dalszej części. W tym pierwszym Iommi gra w pewnym momencie bardzo nowoczesny, prosty riff, ale doskonale pasujący do całości, no i jest tu świetna, wirtuozerska solówka.
Pewnego rodzaju autoplagiatem jest również "Zeitgeist", które kojarzy się z "Planet Caravan". To w całości akustyczna piosenka, podobnie jak w "Planet..." użyto tu charakterystycznych instrumentów perkusyjnych, przetworzony głos Ozza i "kosmiczny" tekst - to mogłaby być druga część "Planet...". Na koniec dostajemy bluesującą solówkę gitarową. Wreszcie "Damaged Soul" - to wolny, stonerowy wręcz kawałek (nic dziwnego, w końcu Black Sabbath właściwie wynaleźli ten gatunek), w którym Ozzy gra na harmonijce ustnej jak za starych czasów. Jest tu nawet jego solo na tym instrumencie, które ładnie przechodzi w solówkę Tony'ego. Ciekawy pojedynek gitary z harmonijką. Ostatni na krążku "Dear Father" od początku wbija w ziemię mocarnym, pełznącym niemal po podłodze riffem. Potwornie ciężką zwrotkę równoważy nieco refren o refleksyjnym charakterze, ale i tak brzmienie tego kawałka miażdży kości.
Po zakończeniu ostatnich nut "Dear Father" z głośników zaczynają płynąć znajome dźwięki - zespół postanowił zakończyć album odgłosami burzy, które rozpoczynały utwór "Black Sabbath" z debiutanckiej płyty o tym samym tytule. Piękna klamra, która chyba zwiastuje koniec zespołu. Nawet Butler wypowiedział niedawno słowa, które są dość jednoznaczne: "Wszyscy trochę się starzejemy, więc będę szczęśliwy, jeśli ta płyta i trasa będą naszymi ostatnimi. Spełniłem życiową ambicję zakończenia tego wszystkiego nowym albumem Black Sabbath".
Ktoś powie, że nie ma się czym podniecać, bo to wszystko już było, a muzycy Black Sabbath kopiują tą płytą samych siebie sprzed lat. I co z tego? Dla mnie właśnie fakt że "13" bezpośrednio odwołuje się do tamtego okresu ich twórczości jest największą siłą płyty. I jeśli to będzie ostatni krążek nestorów heavy metalu, to ciężko mi sobie wyobrazić lepsze pożegnanie.
Proponuję używać własnego ucha i własnego mózgu, a nie przepisywać jakieś bzdety z internetu.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
All My Life "All My Life"
- autor: RJF
Deep Purple "Now What?!"
- autor: Dominik Zawadzki
Megadeth "Super Collider"
- autor: Megakruk
Behemoth "The Satanist"
- autor: Megakruk
Queens Of The Stone Age "...Like Clockwork"
- autor: Dominik Zawadzki
z 21 wieku ;)