- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Light Burns "Cruel Melody"
Był kiedyś taki zespół, zwał się Limp Bizkit. Przyczynił się do popularyzacji wszelkiej maści tworów pseudo metalowo - rap - rockowo - industrialnych i rozpoczął wypływ rzeczy pokroju Linkin Park. Krótko mówiąc przyczynił się do dość bolesnego regresu sceny mainstreamowej muzyki rockowej przełomu wieków. Potem przewodniczący mu człowiek w charakterystycznej, czerwonej czapce postanowił nagrać coś mniej komercyjnego - w ten sposób powstała EPka "The Unquestionable Truth" - i zaraz potem Limp Bizkit się rozpadł. Aczkolwiek zdaje się, że obecnie nikt nie potrafi powiedzieć, w jakim stanie kapela się znajduje - słuch o panu Durście i jego kolegach zupełnie zaginął.
A nie, pardon - jeden z członków Limp Bizkit postanowił o sobie przypomnieć. Mam na myśli gitarzystę Wesa Borlanda, który zebrał prawdziwie gwiazdorski skład (Danny Lohner, Josh Freese, Josh Eustice) i założył Black Light Burns. 5 czerwca 2007 ukazała się debiutancka płyta zespołu, zatytułowana "Cruel Melody", aczkolwiek należałoby wspomnieć, iż już ponad trzy miesiące wcześniej wyciekła do Internetu.
Co panowie grają? Najkrócej mówiąc, nowoczesnego industrialnego rocka. Na szczęście bez rapowania, a z prezentującym się bardzo stylowo i charyzmatycznie w nowej roli Borlandem na wokalu. Wyłamuje się jedynie otwierająca album "Mesopotamia" - punkowy hymn o niepokojącym klimacie, zwłaszcza za sprawą solówki. Borland podobno miał pewnej nocy koszmar, w którym atakują go zombie, a w tle pobrzmiewała właśnie ta piosenka - da się uwierzyć. Reszta materiału to zestaw bardzo równych kompozycji, z których każda doskonale nadaje się na singla. Bywa mocniej ("One Of Yours", "The Mark"), bywa liryczniej (urzekający, rozmarzony "Cruel Melody", do połowy pseudo - akustyczny "I Have A Need"), ale przede wszystkim cały czas jest bardzo przebojowo (zwłaszcza w "4 Walls" i "Stop A Bullet"). Im dalej brnie się w ten album, tym ciekawsze rzeczy się znajduje. O ile pierwsze 10 utworów to "tylko" bardzo sympatyczne piosenki, to zamykające "Cruel Melody" trzy kawałki to coś zdecydowanie więcej. Oparty na elektronicznym loopie "New Hunger" doskonale się rozwija i wbija do głowy na długi czas. "I Am Where It Takes Me" to przecudowna ballada z Johnette Napolitano (Concrete Blonde) na wokalu. Tutaj industrial ustępuje miejsca ambientowi i wyraźnie już słychać, że przy płycie pracował człowiek z Telefon Tel Aviv. Gdy wydawałoby się, że piękniej tego albumu zakończyć się już nie da, pojawia się już w pełni instrumentalny, ponadośmiominutowy "Iodine Sky" - teraz to już żywcem wyjęty z twórczości Telefonu.
"Cruel Melody" to bardzo dobra płyta. Jeśli kolejny album Black Light Burns miałaby się zaczynać w miejscu, gdzie kończy się "Cruel Melody", to rokowania dla zespołu są naprawdę świetne.
Swoją droga, doskonała okładka;)