- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Light Burns "Cover Your Heart"
Debiutancki krążek Black Light Burns, nowego projektu eks gitarzysty Limp Bizkit, był dla mnie jednym z najjaśniejszych punktów 2007 roku. Miałem wielkie nadzieje, co do przyszłości tego zespołu. I bardzo zdziwiło mnie, kiedy okazało się, że już w niespełna rok po "Cruel Melody" ma się ukazać jego następca - składający się z coverów i b-side'ów "Cover Your Heart". Czas powstawania płyty w realiach muzyków industrialnych jest potwornie długi i wynosi na ogół 4-5 lat (a zdarza się, że jeszcze więcej), dlatego fakt ten od razu budził niepokój.
Jednak już zaraz po włączeniu płyty okazuje się, że wcale nie będziemy mieli do czynienia z albumem industrialnym - mimo, że otwiera go cover industrialno-punkowej grupy Ala Jourgensena i Jello Biafry, Lard. Wersja Black Light Burns w zasadzie nie różni się wiele od oryginału, jako chyba jedyna w tym zestawie. Następna kompozycja, "So Alive" z repertuaru Love And Rockets, jest znacząco inne, ale należy te różnice rozpatrywać wyłącznie w kategoriach profanacji, bo nie sposób inaczej nazwać bezsensownej młócki, na jaką przerobił ją Wes Borland. Na takie same baty zasługuje to, co muzyk uczynił z hitem Duran Duran "Hungry Like The Wolf". Mimo że tutaj interpretacja nie przypomina już garażowego zespołu punkowego, w dalszym ciągu jest to zupełnie bez pomysłu i na żenującym poziomie wykonawczym (wyróżnia się jedynie "plumkająca" solówka utrzymana w stylu gitarzysty). Po tych utworach miałem poważne wątpliwości, czy chcę usłyszeć, jak Borland bezcześci hymn jednego z moich ulubionych zespołów - "Lucretia My Reflection" The Sisters of Mercy. Na szczęście okazało się, że ten cover jako jedyny w tym zestawie nadaje się do słuchania i wcale tak tragiczny nie jest. To w dalszym ciągu gotycki przebój, z uwspółcześnionym brzmieniem i z odgrywającą większą rolę gitarą - chwała Wesowi, że nie dłubał nad nim więcej.
Niestety, pozostałe przeróbki prezentują już stały, tragiczny poziom. Sprawia to wszystko wrażenie, jakby Borland chciał jak najszybciej "odbębnić" własne wersje kompozycji swoich idoli. Niestety, zabrakło mu na nie pomysłu. Na dodatkowe dwa słowa zasługuje jeszcze tylko cover Swans - jak się coveruje tak genialny zespół, to trzeba mieć naprawdę coś równie genialnego do powiedzenia. Tymczasem Borland popisał się tylko tupetem, bo jego wersja jest - co wcale nie dziwi w kontekście całego "Cover Your Heart" - tragiczna, wyprana ze wszystkiego, co zachwyca w oryginale tego kawałka.
Poza 10 przeróbkami, płytę wypełnia również 7 utworów instrumentalnych, pochodzących jeszcze z sesji "Cruel Melody". Niestety, żaden z nich nie trzyma poziomu przepięknego "Iodine Sky", które zamykało poprzedni album, ale w porównaniu do pierwszej połowy "Cover Your Heart" słucha się ich naprawdę przyjemnie i doskonale koją po niej nerwy (może za wyjątkiem krótkiego "Zargon Morforauf", który niepotrzebnie poszatkowano gitarowym łojeniem). Co nie uchroni jednak tego albumu przed notą najniższą, bo liczne herezje, jakich dopuścił się Wes Borland na żadną ocenę wyższą nie zasługują. Mimo że sam zainteresowany mówi, by nie traktować tej płyty w pełni poważnie, obawiam się, że jest ona pierwszym dowodem na to, iż za wszystko, co zachwycało na "Cruel Melody", odpowiedzialni byli liczni goście, którzy brali udział w jej nagraniu. Teraz wyraźnie ich zabrakło. Bez nich Black Light Burns to niestety nie nadzieja rocka industrialnego, a amatorski punk rock, na dodatek z potwornym brzmieniem i produkcją. Trzymajcie się z daleka od tej płyty, lepiej kupić europejskie wydanie "Cruel Melody", które również ostatnio trafiło do sklepów!