- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Black Bonzo "Sound Of The Apocalypse"
"Sound Of The Apocalipse" to była w moim przypadku miłość od pierwszego przesłuchania. W sumie to od pierwszych dźwięków, bo obok połączenia charakterystycznych dla Uriah Heep aranżacji i typowych dla progresywnych gigantów z lat siedemdziesiątych pomysłów kompozycyjnych nie byłbym w stanie przejść obojętnie. W tym miejscu mógłbym właściwie zakończyć pisanie recenzji, bo to idealne podsumowanie całego albumu, ale zanim ostatecznie wyślę was do sklepu muzycznego po własny egzemplarz tej płyty Black Bonzo, wytrzymajcie ze mną jeszcze parę akapitów.
Black Bonzo to dość młody, szwedzki zespół, który czerpie całymi garściami z dokonań takich grup, jak Uriah Heep, Kansas, Genesis, Gentle Giant czy Jethro Tull. Robi to w wyjątkowo wdzięczny sposób, przeważnie bez zbędnego przynudzania czy silenia się na patos. Z jednej strony powoduje to, że nie wzniesie się on raczej nigdy do poziomu genialnej suity "Canto IV (Limbo)" grupy Discipline, która podobny pomysł na muzykę realizowała w latach dziewięćdziesiątych, z drugiej jednak gwarantuje, że raz zakupioną płytę zawsze chętnie wrzucimy do odtwarzacza.
"Sound Of The Apocalipse" to drugi album w dyskografii Black Bonzo, po "Lady Of The Light" z 2004 roku. Lepszy o tyle, że dużo bardziej wszechstronny w porównaniu do stylizowanego przede wszystkim na Uriah Heep debiutu. Duch Uriah Heep unosi się jednak nad całą twórczością Black Bonzo, a w moich ustach nigdy takie porównanie nie będzie zarzutem. To właśnie dlatego z miejsca zakochałem się w rozpoczynającym album kawałku "Thorns Upon A Crown". To idealne rozpoczęcie dla tego rodzaju płyty. Energetyczna piosenka ze świetnym riffem i rewelacyjnymi melodiami, dająca szerokie pole do popisu instrumentalistom.
A instrumentalnie dzieje się tu bardzo wiele. Nie ma na tej płycie wprawdzie takiej wirtuozerii, jak choćby w muzyce The Flower Kings, ale za to wszystko trzyma się określonych przez kompozycję ram i nie ucieka na boki, co często zarzuca się Roinemu Stoltowi i jego kolegom. Dla miłośników brzmień z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przygotowano wyborną mieszankę organów Hammonda i Mooga, a także melotronów (Nicklas Ahlund pokazał się tutaj jako bardzo zdolny klawiszowiec), gitar i fletów, a na deser dostajemy oczywiście rozmaite rozwiązania wokalne.
Do najlepszych kompozycji na płycie należy też bez wątpienia utwór "Giant Games". Dwie literki G? To nie może być przypadek! To oczywiste dla każdego fana psychodelicznych dźwięków nawiązanie do nazwy zespołu Gentle Giant. Kto wie zresztą, czy sama nazwa Black Bonzo nie była dobierana właśnie pod tym kątem. W przypadku tego utworu inspiracja nie ogranicza się tylko do tytułu. Ta bardzo udana kompozycja zabiera nas wręcz na wycieczkę gigantoznawczą po tak charakterystycznych dla tamtego zespołu zabawach z harmoniami wokalnymi, czy nakładającymi się popisami instrumentalnymi.
Co mamy dalej? Piosenki "Yesterday's Friends" i "The Well" przeniosą nas w krainę dźwięków spod znaku Genesis, Kansas i Jethro Tull (nie zapominając jednak o wszędobylskim Uriah Heep), łącznie z charakterystycznymi, akustycznymi i bluesowymi wstawkami. Kompozycje te nie są już tak udane jako całość, ale niektóre ich fragmenty robią piorunujące wrażenie. Rozmarzony klimat Jethro Tull to również dwuminutowy przerywnik "Revelation Song", po którym rozpoczyna się druga część płyty. Otwierająca ją "Ageless Door" to mocna, rockowa piosenka, po której następuje jeden z moich ulubieńców na krążku - "Iscariot". Rozimprowizowany, ale utrzymany w ryzach bardzo udanej kompozycji utwór to najlepszy fragment tej części albumu.
Parę słów należy się też zamykającemu płytę tytułowemu "Sound Of The Apocalipse". Trwająca trzynaście minut kompozycja, choć nie pozbawiona ciekawych momentów, niestety nie sprawdza się jako magnum opus twórczości zespołu. Bazując na dość miłym dla ucha, ale monotonnym na dłuższą metę pomyśle melodyjnym, nie dorasta niestety do pięt swoim wzorcom sprzed lat. To jednocześnie jedyny utwór na płycie, w którym muzycy Black Bonzo pozwolili sobie na patos i choć zwłaszcza na początku i w partii finałowej słucha się tego przyjemnie, osobiście czuję spory niedosyt - powinno być o wiele lepiej. Muzycy chyba stwierdzili zresztą, że nie idzie im nagrywanie tak długich kawałków, bo na trzeciej płycie - "The Guillotine Drama" - najdłuższe utwory ledwie przekraczają osiem minut. Ba, w ogóle poszli na niej bardziej w kierunku Deep Purple. Ale to już temat na kolejną opowieść.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
CETI "Lamiastrata"
- autor: Midian
Candlemass "Candlemass"
- autor: m00n
Kiss "Dynasty"
- autor: Tomasz Pastuch
Deicide "Serpents Of The Light"
- autor: Megakruk
Kataklysm "Prevail - Tour Edition"
- autor: Megakruk