- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Biffy Clyro "Opposites"
Ponieważ premiera nowej płyty Biffy Clyro to dla wielu jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych początku 2013 roku, sporo osób przychodzi do mnie z pytaniami o dzieło szkockich emoboyów: "Nowe Biffy. Czy dobre? Dobre nowe Biffy? A jak nowe Biffy? Dobre?". Zazwyczaj odpowiadam filozoficznie, cytując Skippera z Pingwinów z Madagaskaru: "Tak! Ale też i nie".
Oczekiwania były spore, bo od paru dobrych miesięcy dziewczęta i chłopcy od promocji w Warnerze starali się podgrzewać atmosferę wokół dwupłytowego "Opposites". Zespół też zapewniał emocje: a to przesunął premierę wydawnictwa o dwa miesiące, a to rzucił wypowiedź w stylu: "To będzie nasze największe dzieło!". Gdy album trafił na półki sklepowe, w mediach wybuchło szaleństwo brzmiące mniej więcej: "To jest ich największe dzieło!" (vide np. Deezer, NME).
Maszyna hype'u zadziałała, złapałem się na nią również ja i gdy tylko pojawiło się na Deezerze, obsłuchałem "Opposites" z każdej strony. Następnie zadałem sobie ważne pytanie: "Czy to jest naprawdę lepsze niż 'Puzzle'?". Wyniki sprzedaży zdają się mówić, że tak, porównywania z kultowym już krążkiem Biffy z 2007 roku nie da się uniknąć.
Tytułowe "Opozycje" świetnie oddają naturę tego albumu, o lata świetlne lepszego od poprzednika, "Only Revolutions". Otwierający pierwszą płytę (pt. "Sand at the Core of Our Bones") "Different People" doskonale spełnia swoje zadanie. Powoli, ale stanowczo chwyta słuchacza, stopniowo rozwijając się do monumentalnej i klimatycznej kompozycji, która zapowiada same dobre rzeczy na dalszej części wydawnictwa. Nie robi co prawda takiej miazgi z mózgu, jak "Living is a Problem Because Everything Dies", który rozpoczynał "Puzzle", ale nie bez powodu kompozycja Szkotów z 2007 roku jest według mnie jednym z najlepszych "otwieraczy" albumów ever.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. Mimo że ograne do nieprzytomności przez Trójkę i internet (bo długo były jedynymi dostępnymi próbkami "Opposites"), "Black Chandelier" i "Sounds Like Balloons" w wersji albumowej dostarczają tego, co w twórczości Biffy najlepsze. Ten pierwszy w miarę trwania nabiera niewyobrażalnej mocy - głównie za sprawą Bena Johnstona na perkusji (prawie gra blasty!).
"Balloons" atakuje za to połamanym rytmem i nieziemską linią basu Jamesa, drugiego z bliźniaków Johnston, oraz zabójczymi przejściami (tym takim "brrlią-brrlią"). Potem mamy jeszcze m.in. prostą, ale urokliwą i w sumie bardzo "biffyclyrową" balladę "Opposite" oraz "Biblical". Ten drugi, zgodnie z tytułem, to potężny stadionowy hymn, przy którym fani na pewno będą zdzierać sobie gardła podczas koncertów Szkotów. Nie da się ukryć, że trio wciąż potrafi tworzyć na swoich albumach przepiękną, bardzo selektywną ścianę dźwięku, która doskonale kontrastuje z wysokim wokalem Simona Neila i chwytliwymi, niejednokrotnie (nie bójmy się tego powiedzieć) popowymi melodiami. Pod względem produkcji (albo przeprodukowania, jak niektórzy wolą) to rzeczywiście ich najbardziej dopracowany album.
I tutaj zaczyna się problem oraz wspomniane opozycje. Bo ta ściana dźwięku świetnie sprawdza się na "Puzzle". I na "Sand at the Core of Our Bones". To jej brak momentami wadzi na "Only Revolutions". Gdzie tu problem? Odpowiedź brzmi: mówimy na razie o pojedynczych płytach, a "Sand at the Core..." ma przecież bliźniaka.
Przy dwóch krążkach ściana dźwięku zaczyna niestety nużyć. A momentami wręcz męczyć i to z prozaicznego powodu - żeby wywarła najlepszy efekt, trzeba ją puścić głośno. A to jednak godzina dwadzieścia niezbyt skomplikowanej mimo wszystko muzyki. Według mnie trio z Kilmanrock niepotrzebnie porwało się na dwupłytowy album - i poległo. Wiem, że czasem trudno wyrzucić niektóre rzeczy stworzone podczas prób, ale ten zabieg zazwyczaj wychodzi na dobre. Teraz niestety można odnieść wrażenie, że część utworów spełnia rolę wypełniaczy "byleby tylko zapełnić dwa dyski!". "Opposites" najlepiej zrobiłoby ograniczenie do jednego krążka, pozostawienie najmocniejszych fragmentów. Wtedy mielibyśmy do czynienia z albumem wybitnym, być może rzeczywiście lepszym od "Puzzle".
A tak trochę się to wszystko gdzieś na początku drugiego krążka (czyli "Land at the End of Our Toes") rozmywa. Na tej płycie są świetne pomysły (np. dudy w "Stingin' Belle" - w końcu Szkoci, czy walczyk w "Trumpet or Tap"), ale nikną, bo percepcja słuchacza nie jest już tak wyostrzona, jak na początku.
A przede wszystkim znikają w tym zalewie dźwięków emocje, które stanowiły o sile Biffy na poprzednich albumach. Na "Opposites" brakuje emocjonalnych killerów, jak "Living is a Problem..." czy trylogia "9/15ths", dzięki którym "Puzzle" stały się albumem kultowym. To właśnie nagromadzenie emocji w krótkim, pięćdziesięciominutowym krążku sprawiło, że o trzech Szkotach usłyszał cały świat. I że trudno było się od tej płyty oderwać.
Przy "Opposites" ma się wrażenie, że Biffy Clyro chcieli stworzyć dzieło równie przełomowe i porwali się na zbyt wiele. Dla jasności: nowy album nie jest porażką. To, że Szkoci nie sprawdzają się w dwupłytowej formule nie znaczy, że się nie rozwijają lub że ich brzmienie nie jest technicznie coraz lepsze. Po prostu czasem trzeba się ograniczać (co ciekawe, potrafili wydać "alternatywną" jednodyskową wersję "Opposites" - kiedyś spróbuję tego materiału posłuchać wg takiego klucza). Jeśli do ich obecnej formy dojdzie element samokrytyki i ostrej selekcji - być może za jakiś czas dostaniemy następcę "Puzzle". Płytę, która będzie zabójcza. Póki co nierówność wygląda następująco:
Puzzle > Opposites > Only Revolutions*
*tak, wiem że nagrali jeszcze wcześniej inne albumy, ale odwołuję się do wiedzy, którą w Polsce mają nie tylko clyrowe nerdy.
A tu się też zgodzę. W końcu nie bez powodu "Chandalier", "Balloons" i parę innych fragmentów nowego Biffy długo było stałym elementem mojej playlisty;]
Nikt mi nie każe słuchać wydawnictwa w całości - wygląda na to, że po prostu wywodzę się z oldskulowej szkoły, wg której tak się właśnie robi. Szczególnie, jeśli autor określa swój album mianem całości, konceptu itd.;]