- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Behemoth "The Satanist"
Jebani. Jeszcze Pan Zdzichu nie zdążył dowieźć nowej przesyłki Darskiego pt. "The Satanist" do Mediamarketu, a już na necie śmiga cztery i pół miliona recenzji tego materiału. Wszystkie są zgodne: "Polityka": super, "Teraz Rock", "Terazrock" czy jak to się "Teraznazywa": mastapis, w końcu L'Osservatore Romano: zajebiste. Wardzała i Skała prodakszyns musieli chyba odnotować rekord preorderu. Wszyscy zadowoleni, w Guten Morgen TVN ktoś zachłysnął się kawą czy herbatą, a ludzie zmierzający do roboty w porannych autobusach o 5:30 jakby weselsi. Wstyd powiedzieć, ale ja sam osobiście nie czekałem. Dla mnie Behemoth zaczął się na dobre na "Satanice", a zakończył na "Demigod", potem chyba skończyli grać dla mnie, a nareszcie zaczęli dla siebie. No ale, skoro cała polska część planety Ziemi wstrzymała na chwilę oddech, niczym przy premierze kartonowego odcinka "M jak Miłość" zaczyna się robić... eeee... hmmm, mało luźno. Czas więc zastopować pornola, wyprać majtki i posilić się na odrobinę powagi.
Może najpierw coś niezwiązanego z muzyką stricte. Nie sięgnąłem po "The Satanist" jako jakiś wybitny fan czy coś takiego. Nie kupiłem jej też z ciekawości, żeby podobnie jak wielu recenzentów odpowiedzieć sobie na pytanie "Hej Adam jak tam po chorobie? Dalej napierdalasz?, a może zapodasz cover Trubadurów po wizycie w "Voice Of Polandia". Gówno mnie takie rzeczy obecnie obchodzą, zresztą kiedy lider Behemoth leżał w szpitalu też mniej więcej tyle mnie obchodziły. Ludzie, którzy gościa znają, już wtedy byli zdania, że jakaś tam białaczka nie ma większego znaczenia. Przeprowadzałem wtedy wywiad internetowy ze SVierszczem (kiedyś kultowe Yattering, potem SAINC, teraz jeszcze coś innego), który stwierdził, że Nargal zeżre tę chorobę z butami i tak w istocie się stało. Co do tej jebanej telewizji, pudeliady i chuj wie czego, to też mnie to wali, bo nie oglądam. Wypierdoliłem odbiornik z domu klika lat temu... bo mi się zepsuł, w efekcie żyję spokojniej i nie mam kłopotów z erekcją. A co do wniosków, cóż, staram się jak mogę oddzielić Adama Darskiego, bohatera mediów, znawcy ludzkiej duszy i właściciela odpowiedzi na dręczące ludzkość od zarania dziejów pytanie: spodnie na, czy do kozaków, od starego poczciwego "Holocausto" w zapoconych tenisówkach, którego miejsce jest za mikrofonem zespołu Behemoth (jak dla mnie). Staram się, ale za jego przyczyną mi też się już pierdoli koniec z początkiem tej historii. Jego osobistego bio nie czytałem i nie zamierzam - przecież to nie muzyk AC/DC czy Judas Priest. Chciał - wydał, czemu nie w odcinkach w "Trybunie Ludu" wzorem polskich klasyków, niech zostanie jego tajemnicą. Nie mam jakiegoś problemu z tym jego wszędobylstwem i "wszystko-znawstwem". Też lubię się czasem pośmiać, więc skoro deklaruje, że on tak z przymrużeniem oka, to ja tym bardziej. O kurwa, aż mi monokl "spadnoł". A wracając do "The Satanist", kupiłem, bo po kolei wkurwił mnie słaby Satyricon, zawiódł przereklamowany Watain, a nowej płyty ukochanego Marduk jak nie było, tak nie ma. Więc kto ma to nagrać w tym (bardzo luźnym, ale zawsze) kręgu stylistycznym do cholery, jak nie Behemoth. Tyle - chodźcie dzieci do kościoła, idziemy słuchać "Satanisty"
Stopniowanie napięcia w marketingu to podstawa. Ejdam zdaje się to rozumieć nie od dzisiaj. No dobra, ale czemu tylko mną nie wstrząsnęła informacja, że do narysowania okładki nowej płyty ktoś tam użył jego krwi? Ja waląc poranną kupę na sedesie zadałem sobie pytanie, hej, a gdzie sperma, przecież chłopaki z Metalliki na okładkę "Load" wzięli sobie takie "Blood And Semen III" zmontowany z krwi i nasionek właśnie. A może jednak te bielsze odcienie... eeeee fuj, na pewno nie, bo z czego np. byłyby te żółtawe ("Piss And Blood II?")?! Nieszczęsne zapowiedzi płyty w odcinkach, gdzie trio Nergal, Orajon, Enferno wzdycha do wron, drzew i wzorem "The Misanthrope" Nocturno Culto "do niczego", rzeczywiście uchyliły mi rąbka tajemnicy, ale tylko w zakresie, względnie w chwili obecnej, nowego ubioru naszych rycerzy. Wiem skąd te kapuzy, baskinki i nogawice. Przecież w ostatnim odcinku Nergalowi, niczym Robinowi z Locksley, udaje się upolować święty obrazek ze stu jardów. Wprawdzie nie w biegu i nie z konia, w dodatku lotkami, a nie strzelając z łuku, ale sam Hern Myśliwy byłby z niego dumny. Także, jak dla mnie, niepotrzebne były to zabiegi. Całe szczęście za tym całym odpustem stoi jeszcze (a może przede wszystkim i przed nim - jak to jest Ner hmm?!) muzyka. A ta jest chyba najlepsza od "Zośka Cultus". To pierwsza "behepłyta" od tamtego czasu, którą jestem w stanie przesłuchać na jednym wdechu, bez komplikacji, przegryzania się, osłuchiwania i dochodzenia do smutnego wniosku pt. "trzy zajebiste hity, a o reszcie wspomnę z obowiązku lub przy barze, żeby poderwać jakąś pijaną w sztok dziewoję". Nie jest genialna, nowatorska - czy przeciwnie na wskroś oldschoolowa. Jest po prostu równa, przy tym płynna i jakaś taka naturalna, i to chyba są jej największe zalety, których nawet brak w/w przymiotów nie jest w stanie przyćmić.
Rzucony na pożarcie młodzieży na sam początek, znany już od kilku dobrych miesięcy "Blow Your Trumpets Gabriel", nie robi na mnie zbytniego wrażenia, bo patos w wydaniu Behemoth zawsze mnie wkurwiał. Niby wszystko na miejscu - proste, plemienne rytmy i inne hop hyce, tło z zajebiście potężnie brzmiącymi trąbami - ale mi staje dopiero pod koniec, jak piosenka zaczyna porządnie zapierdalać. I w tym miejscu trąbki należałoby wyłączyć, bo te na końcu numeru nie brzmią jak zagrywki aniołów apokalipsy. Co innego "Furor Divinus" czy "Amen" - o qooorva tak, z nich Marduk wylewa się hektolitrami, tempa i zajebiste roje much gitarowych spokojnie mogłyby zasilić tracklistę takiego "Wormwood" - czyli czteroosobowe trio(!) wciąż potrafi, jak mu się bardzo uwidzi. "Mess Noire" to znów mini manifeścik Behemoth, melodyką robiący dobrze fanom takich rzeczy, jak załóżmy "Ov Fire And The Void" z poprzedniego "Evangelion". Do miana hitu nr 1 "Satanisty" pretenduje jednak "Ora Pro Nobis Lucifer", który jest inną nieco wolniejszą odmianą "Christgrinding Avenue" - ten riff. Nic wielkiego, ale lokomotywowe pulsy i smród black metalu zrobią swoje. Wydupczyłbym tylko te dęciaki, bo tutaj już naprawdę irytują, bo ile można z tym turu, turu, gitary mi tu w zupełności wystarczają, a do takiego Emperor to i tak startu nie ma żadnego. Na kawałek tytułowy nie zwróciłbym zbytniej uwagi, gdyby nie wypierdolone po mistrzowsku, apokaliptycznie wręcz heavymetalowe solo (podobne pojawia się w "O Father O Satan O Sun!"), doskonale wplecione w blastbeaty Inferna. "Ben Sahar" ujął mnie znowuż fajnie zaadaptowanym riffem "In My Darkest Hour" Megadeth. Nie wiem, co na to Mustaine, ale ja mam ubaw po paszki, co to z takiego patentu można stworzyć - dobre, murowany koncertowy killer. Przed nami jeszcze "In The Absence Ov Light", który pewnikiem zrobi furorę gombrowiczowskim cytatem, który mnie osobiście w otoczeniu dźwięków i medialnych manewrów tego zespołu po prostu bawi, oraz najbardziej rozbudowany 7-minutowy finał "O Father O Satan O Sun!" - który byłby naprawdę spoko zwieńczeniem "The Satanist", gdyby nie powiewająca w tle kobita i czysty śpiew Nergala (w założeniu, podobnie jak wycie E. na "The Wild Hunt" Watain, miał pewnie nadać jakiejś natchnioności, ostatecznie jednak efekt jest odwrotny, bo tutaj brzmi to jak nocna polucja szesnastolatka śniącego o kosmatych plecach papy Szatana). To tyle.
No i co? Żyję. Nic się nie stało. Po przesłuchaniu "Satanist" nie jestem ani na deskach, ani w niebie, ani w piekle, ani w waginie Teresy Orlowski. Jestem na krześle. Coś sobie tam piszę, w tle leci "The Satanist" i słucha mi się go dobrze. Zęby nie zgrzytają, rytmicznie poruszę głową. Ze dwa razy skapnie mi ślina, słysząc umiejętności Inferno, ucieszę się, że fajnie nagłośniono bas Oriona, płyta się skończy, pomyślę - z jednej strony fajnie w całości przewala się przez czapę (plus), z drugiej nie jestem w stanie wyodrębnić jakichś wybijających się momentów (minus) i pomacham jej na do widzenia. "The Satanist" dla mnie to tytuł, który zobowiązuje. Uwaga! Niekoniecznie do napierdalania na oślep, którego jestem fanem, ale nawet w tym przypadku do tego zapowiadanego nieskrępowania, żywiołowości twórczej, dynamiki mózgowej itd., itp. Tymczasem ta płyta jest po prostu zachowawcza. Behemoth nic tu nie odkrywa, tym bardziej nie wywraca swojego świata do góry nogami. Jest tutaj to, do czego każdy fan ich muzyki od lat jest przyzwyczajony, ale żeby od razu jakieś ponadczasowe rozwiązania, genialne pociągnięcia gitarowego pędzla czy chociażby szokowanie? Nic z tego. To superprofesjonalnie zrealizowana, fajna płyta do posłuchania bez zbytniej napinki. Jest ok. Tylko kurwa jedno "ale", dzisiaj większość muzyki jest superprofesjonalnie zrealizowana, fajna itd., itp. O to chyba nie chodziło. Chciałem być pokąsany, nieważne już nawet w jaki sposób, a jestem w pewnym sensie zakłopotany tą normalnością. To jedyny zarzut.
A miało być tak pięknie. Dziękuję za uwagę. heheh
po wielkiemu cichu
idu sobie ku miastu na zwiadu
idu i patrzu
Na ulicach cichosza
na chodnikach cichosza
nie ma Regin in blooda
i nie ma starego Morbid Angela
Materiały dotyczące zespołu
- Behemoth
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Vader "Tibi Et Igni"
- autor: Megakruk
Black Sabbath "13"
- autor: Dominik Zawadzki
Death "The Sound of Perseverance"
- autor: Rock'n Robert
- autor: Sanitarium
Watain "The Wild Hunt"
- autor: Megakruk
Metallica "...And Justice For All"
- autor: Didejek