- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Asaf Avidan & The Mojos "Through The Gale"
Nie pamiętam już dziś, czy jako pierwsze usłyszałem "2112" Rush, czy "Parents" Budgie. Pamiętam natomiast to dziwne uczucie, gdy... zresztą sami wiecie. W przekonaniu, że w obu kapelach śpiewają kobiety żyłem dość długo, a w tamtych czasach wujek Google był chyba jeszcze dopiero w planach. Z Asafem jest ten sam problem, co w przypadku Geddy'ego Lee i Burke'a Shelley'a. Choć czy to akurat problem? Bo co z tego, że brzmi jak laska, skoro jest naprawdę świetny w tym, co robi? Zwłaszcza, jeśli wspomnianą laską jest Janis Joplin.
Asaf Avidan to jeden z najbardziej utalentowanych muzyków z Izraela, cieszącym się w Europie coraz większą estymą. Przez ostatnich parę lat odwiedzał jeden po drugim letnie festiwale, występując choćby u boku Roberta Plana i Boba Dylana. Wraz ze swoim zespołem nagrał dwie płyty z dość zróżnicowanym materiałem, od folkowych ballad po bluesrockowe przeboje, w których oprócz ciekawych muzycznych pomysłów i naprawdę fajnych melodii, główną rolę gra jego charakterystyczny wokal.
A potem ni stąd ni zowąd pojawił się album "Through The Gale". Album to może trochę za dużo powiedziane, bo trudno tak nazywać materiał liczący niecałe 30 minut. Ale to właśnie ten krążek tutaj recenzuję. Czemu? Bo to na nim artysta w pełni ujawnił swój rockowy pazur. Muzycy wywrócili bowiem do góry nogami całą swoją dotychczasową twórczość i postawili na psychodeliczny hard rock, przepuszczony przez osiągnięcia współczesnej alternatywy. I tu dziękować można opatrzności, że mimo statusu niekwestionowanej gwiazdy w Izraelu, zespół nigdy nie sprzedał się wytwórniom i wydaje wszystko własnym sumptem, bo pewnie inaczej nikt by na taki projekt nie pozwolił.
Tyle historii, a teraz do sedna. "Through The Gale" opowiada o morskiej wyprawie zaślepionego obsesją nieśmiertelności kapitana i jego wiernej załogi, która nie opuści go do końca. Bo zresztą cóż innego mieliby robić w życiu? Jak sugerują tytuły piosenek, po drodze czeka ich mnóstwo przygód, a całość ma nawet swój morał. Asaf wpadł na ten pomysł wpatrując się w morze podczas wakacji na Hawajach i tam też napisał otwierający płytę utwór "Hoist Up The Colors!".
Jak to wygląda od strony muzycznej? Od początku uwagę zwraca produkcja. O ile na poprzednich płytach zespołu dominowało czyste brzmienie i aranżacje uwypuklające wokalny talent Asafa, tutaj mamy coś przeciwnego. Głos jest dość przetworzony, dźwięki często zlewają się ze sobą, a muzyka wydaje się być pokryta grubą warstwą brudu. Wbrew pozorom robi to bardzo fajne wrażenie, choćby w hipnotycznym, tytułowym kawałku, który bardzo szybko zapętlił mi się w odtwarzaczu. Zresztą wszystko tu podporządkowane jest ogólnej wizji. Na potrzeby materiału lider formacji nie tylko zrezygnował z wokalnych popisów, ale zmienił nawet strukturę tekstów, stawiając na proste, powtarzające się słowa w refrenach, które często wykrzykuje lub recytuje zamiast śpiewać. Z kolei instrumenty, zwłaszcza skrzypce i gitara, często wykorzystywane są tak, aby kojarzyły się z odgłosami oceanu i morskiego wiatru. To uczucie towarzyszyć nam będzie przez całą wyprawę po wykreowanej w wyobraźni artysty krainie dźwięków.
To wszystko nie znaczy, że materiał jest monotonny. Po serii rockowych kawałków chwilę wytchnienia przynosi subtelny "At The Edge Of The Map", gdzie wręcz czuje się bezwietrzną pogodę i bezkres oceanu. Jako kolejny wyróżnia się "Sailors Are We", z niemal kabaretową melodyką, gdzie śpiew zastępuje teatralna recytacja Asafa i chór marynarzy, a aranżacyjne smaczki ścigają się ze sobą na wzburzonych falach. A to i tak tylko przygrywka do najostrzejszego na płycie, wspaniałego "Poseidon's Fury Unleashed". Kiedy w końcu nadciąga tytułowy sztorm, po ciele przechodzą ciarki i aż szkoda, że piosenka trwa tylko pięć i pół minuty. Mamy tu też jedną z niewielu dłuższych partii instrumentalnych, choć bez żadnych solówek na głównym planie, za to z mnóstwem hardrockowego mięsa w tle.
Uspokojenie w postaci "Oh Western Wind" pojawia się w najwłaściwszym momencie. To kompozycja o posępnym klimacie, okraszona wyborną aranżacją. Jeszcze bardziej balladowy charakter ma zamykająca album piosenka "Turn Of The Tides Under The Northern Lights". To zdecydowanie najlepszy utwór na krążku - przejmująco piękne i mocne zakończenie, w którym Asaf robi ze swojego głosu wspaniały użytek. W końcu jednak wszystko kiedyś się kończy. Chciałoby się więcej. No to czemu po prostu nie przesłuchać jeszcze raz?
Płyta jest naprawdę krótka i to jej podstawowa wada. Z drugiej strony kto wie, jak ten materiał prezentowałby się w dłuższej wersji? I czy zespołowi udałoby się go wówczas wykonać na scenie z orkiestrą symfoniczną? Drugi taki eksperyment prędko się nie powtórzy. The Mojos wzięli sobie wolne, a Asaf Avidan kontynuuje póki co karierę jako solista, zwracając się w nieco inne muzyczne rejony. Ale jeśli będziecie mieli okazję nabyć ten krążek, nie wahajcie się. Jest warty każdej złotówki.