- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
recenzja: Arctic Monkeys "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not"
Twierdzenie, że jest się kim innym, niż ludzie uważają, nie należy do odosobnionych. W różnych formach i stopniach złożoności wyrażali je już socjolodzy, pisarze wkładali w usta postaci w swoich książkach, a nawet pewien irlandzki gangster wygłosił kiedyś taką myśl. W końcu słowa "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not" stały się też tytułem debiutanckiego albumu Arctic Monkeys. Zabrzmiało to trochę tak, jakby angielski zespół ostrzegał recenzentów i komentatorów, że wszelkie ich opinie o nim będą - albo dotychczas były - chybione. Z drugiej strony naturalne jest, że artystę próbuje się zrozumieć poprzez jego dzieło. Jakie więc wrażenie sprawiła początkująca kapela z Sheffield?
Wizualnie zespół zdaje się wykazywać przywiązanie do niezadowolonych z życia młodych Anglików z klasy robotniczej, wieczory spędzających w klubach. Na front okładki trafiło zdjęcie palacza, na tył - tego samego osobnika w innej pozycji, a krążek przedstawia pełną popielniczkę. W książeczce znalazły się same fotografie, głównie typu ulicznego - większość z nich wykonała niejaka Alexandra Wolkowicz, oczywiście o polskich korzeniach. Z tyłu umieszczono ponadto coś, co na pierwszy rzut oka może się wydawać tekstem którejś z piosenek, ale w rzeczywistości jest listą utworów o częściowo nietypowo długich tytułach. Same kompozycje są dla kontrastu raczej krótkie - większość ma poniżej trzech minut.
"The View from the Afternoon", kawałek otwierający album, zaczyna się ostro - od stonerowego riffu, przez co można odnieść mylne pierwsze wrażenie na temat całości materiału. Zwrotki są już bowiem pozbawione ciężaru, utrzymane w stylu indie rocka z post-punkowymi inklinacjami, a refren jest nawet trochę boleśnie melodyjny i lekki. Za zdecydowanie bardziej reprezentatywny należy uznać stosunkowo wyrównany i pozbawiony skrajności "I Bet You Look Good on the Dancefloor". Do charakterystycznych cech muzyki grupy, słyszalnych w tym kawałku, należą luz i energia w grze i śpiewie oraz silnie zaznaczane, skoczne lub nieco nerwowe rytmy. Materiał wykonywany jest z młodzieńczą werwą, nie brakuje mu lekkiej zadziorności. Szczególny element klimatu da się odczuć chyba przede wszystkim w "Fake Tales of San Francisco". Ze wszystkich chórków na albumie te najmocniej sprawiają wrażenie, że oto kilku chłopaków spotkało się w salce prób, żeby się dobrze bawić.
Instrumentaliści sprawują się nieźle, ścieżki gitarzysty, basisty i perkusisty są podobnie czytelne. Sekcja rytmiczna najciekawiej pracuje w "Dancing Shoes". W prawie co drugim utworze występują solówki gitarowe. Riffy zwykle nie są jazgotliwe. Te cięższe słychać jeszcze w "Still Take You Home" i "When the Sun Goes Down", ale nie wypełniają całych kompozycji i nie robią już takiego wrażenia, jak ten z "The View from the Afternoon". Szczególnie interesująco wypada za to "Perhaps Vampires Is a Bit Strong but...". Trwający cztery i pół minuty utwór zaczyna się niemal jazzowo, ale szybko nabiera ciężaru. Druga połowa jest prawie całkowicie instrumentalna, a najwięcej umiejętności do pokazania zdaje się mieć w niej perkusista. Szkoda, że zespół nie umiał tak zaciekawić słuchacza większą liczbą kompozycji. Wiele utworów brzmi jak mieszanka inspiracji paroma stylami rocka, ale między sobą różnią się już stosunkowo nieznacznie. Na czterdzieści jeden minut materiału kapela tylko raz wyraźnie prezentuje trochę inne oblicze: w "Riot Van" - lżejszej, spokojnej, niewesołej piosence o lekkomyślnym, prowokacyjnym zachowaniu podczas spotkania z policją.
Debiutancki album Arctic Monkeys to post-punkowy indie rock, który brzmi przyjemnie, choć nie jest pozbawiony brudu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim dzięki młodzieńczej energii wykonawców. Materiałowi można zarzucić trochę za małe zróżnicowanie, ale z drugiej strony - po prostu jest równy i trzyma odpowiedni poziom.