- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Arctic Monkeys "AM"
Arctic Monkeys jest ostatnio w polskich mediach bardzo chwalone. Jako że Małpki są zespołem o ugruntowanej pozycji, to recenzje ich najnowszego albumu, nazwanego po prostu "AM", opublikowały nie tylko czasopisma i portale branżowe - można było o płycie poczytać również w działach kulturalnych ogólnopolskich gazet i tygodników opinii. Dodam, że w przeważającej większości recenzje owe były pozytywne lub wręcz entuzjastyczne. Chyba żaden zespół rockowy nie miał w Polsce ostatnimi czasy tak dobrej prasy, jak Anglicy (no, może ostatni album Queens Of The Stone Age został odebrany podobnie, ale z pewnością nie na tym poziomie entuzjazmu graniczącego z histerią).
Naturalnie większość pozytywów, na które zwracali uwagę recenzenci muzyczni, pokrywa się z tym, co sam myślę o najnowszym dziele zespołu. To naprawdę dobra płyta. Jednak na odtrucie od wszechobecnej medialnej wazeliny powiem, że wbrew temu, co można przeczytać tu i ówdzie, "AM" nie jest najlepszym krążkiem Turnera i spółki. Ich najlepszym albumem był debiut i nie piszę tego na zasadzie upartego nie dopuszczania do siebie myśli o nieuchronnym rozwoju zespołu (klasyczny i najlepszy przykład takiego myślenia: "Metallica skończyła się na 'Kill'em All'"). Tak po prostu jest. Debiut był szaloną post-punkowo - rockową jazdą, świeżą, melodyjną i szalenie wkręcającą. Im dalej w las, tym słabiej, co nie znaczy, że kolejne płyty były złe, wręcz przeciwnie, ale debiutowi nie dorównywały.
Po opublikowaniu ostatniego jak do tej pory longplaya grupy, "Suck It And See", zaczynałem wątpić w chłopaków. Zespół, będący rockowym głosem swojego pokolenia, zaczął zjadać własny ogon i mimo że (znów) nie był to krążek ewidentnie zły, to po raz pierwszy podczas słuchania płyty Arctic Monkeys zacząłem się nudzić. Widać nie tylko ja miałem takie wrażenie, bo "Suck It And See" zebrał średnie recenzje, a przed zespołem pojawił się dylemat: grać to samo i jechać na opinii, czy uciec do przodu odświeżając artystyczną formułę, na której dotychczas się opierał, proponując choćby kosmetyczne zmiany.
Na szczęście Alex Turner, jak na prawdziwego artystę przystało, wybrał tę drugą, trudniejszą drogę. Efekt? Bardzo dobra muzyka, choć debiutu nie przeskoczyli. Jedno się w twórczości Arctic Monkeys nie zmieniło. Mianowicie dźwięk szlifowany pod okiem Jamesa Forda. Można odnieść wrażenie, że z płyty na płytę zespół brzmi coraz bardziej staroświecko, co jest zresztą całkowicie zamierzonym działaniem. Ale to nie ono jest tu najistotniejsze, ale styl. I w tej kwestii nowości pojawia się akurat sporo. Lider zespołu Alex Turner nigdy nie ukrywał, że dobrze czuje się w dźwiękach wywodzących się z lat 60 i 70. Tym razem jednak zaprezentował słuchaczom całą ich paletę, wykraczającą poza ramy muzyki rockowej. Najlepiej na "AM" słychać inspirację brzmieniem artystów z wytwórni Motown. Jest kilka takich numerów opartych na soulowych, a miejscami lekko funkowych klimatach. Nie wiem, jak wytrzymają to rockowi puryści, mnie taka delikatna wolta stylistyczna odpowiada, także dlatego, że w tej odświeżonej wersji Anglicy brzmią autentycznie. Te soulujące piosenki, oparte na prostej grze perkusji, wyeksponowanej linii basu i (najczęściej) wysokim śpiewie Turnera (co dodaje im przebojowości), to ponad połowa albumu. W większości z nich riff jest tłem dla melodii, ukrytym gdzieś za wokalem i pulsującym basem. Takie są choćby "One For The Road", "Why'd You Only Call Me When You're High?" czy będące już soulem na całego "Knee Socks" (ze świetnym udziałem Josha Homme'a z QOTSA) i "I Wanna Be Yours".
Dla amatorów nieco ostrzejszych dźwięków kapela przygotowała "R U Mine?", "I Want It All" i nieco doorsowski "Fireside" (organy Hammonda mają zapewne wpływ na to skojarzenie). "I Want It All" to połączenie naprawdę ciężkiego gitarowego riffu z falsetem wokalisty - mnie kojarzy się ewidentnie z kawałkami Queens Of The Stone Age.
W klimat cofania się w czasie świetnie wpisuje się beatlesowsko - britpopowy "No. 1 Party Anthem", a najciekawszym nawiązaniem do twórczości innych artystów jest według mnie chyba "Mad Sounds", który brzmi jak żywcem wyjęty z którejś z płyt Lou Reeda (choćby "Transformer") lub - jak kto woli - The Velvet Underground. Jest to utwór o prostej konstrukcji i tak samo niechlujnie zaśpiewany, jak miał to w zwyczaju autor "Perfect Day".
No i na koniec rzecz najbardziej hitowa, nie bez przyczyny wybrana na pierwszy singiel. Mowa o "Do I Wanna Know?", które jakby zaprzecza tezie, że Arctic Monkeys nie potrafią pisać hymnów. Otóż potrafią. I choć nie jest to utwór stricte rockowy (znowu gitara jest prosta i pełni rolę tła dla ciekawej linii wokalnej i wyeksponowanego basu), to nie wierzę, że refren nie będzie chóralnie odśpiewywany na koncertach. Dodam jeszcze, że o ile zazwyczaj nie wypowiadam się o tekstach (prosty człowiek jestem, nie znam się na poezji, nawet tej rockowej), to słowa napisane przez Turnera do tego utworu bardzo do mnie trafiają. Kto mnie zna, po przeczytaniu tekstu będzie wiedział o co chodzi. Zresztą czy jest ktoś, kto może z czystym sumieniem powiedzieć, że nie miał nigdy podobnych odczuć, co lider Arctic Monkeys?
Arctic Monkeys może już nigdy nie dogonią udanego debiutu. Ale świetnie, że starają się rać stosując nieograne patenty. Chwała im za to. Stawiam "AM" punkcik za świetne "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not". A teraz wracam do słuchania, bo ta płyta wkręca.