- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Arch Enemy "Khaos Legions"
W pewien niedzielny poranek przyszło mi pokonać drogę z Wrocławia do Lubachowa. Podróż taka zajmuje około godziny. Niby niewiele, ale o szóstej rano jestem zwykle dość zaspany, a w takiej sytuacji o nieszczęście nietrudno. Nie od dziś wiadomo, że zmęczenie jest jedną z częstszych przyczyn wypadków drogowych. Według szwedzkich ekspertów zaśnięcie powoduje nawet co piąty wypadek. Bardzo mi się to nie podobało. Musiałem znaleźć jakiś sposób na walkę ze snem. Ale jaki? Kawa? Nieee, to na mnie nie działa. Muzyka w radiu? Też nie, zamiast słuchać polskich stacji lepiej sobie od razu w łeb strzelić. Wybór padł na płytę Arch Enemy, zatytułowaną "Khaos Legions". Chyba nie sposób zasnąć słuchając metalu - pomyślałem i ruszyłem w stronę Lubachowa.
Album otwiera mało ciekawe intro. Jedynym zwracającym uwagę aspektem jest nieco kiczowaty głos lektora, przywodzący na myśl stare wydawnictwa Running Wild. W latach 90. weterani niemieckiego heavy metalu często wykorzystywali taki zabieg w swoich epickich kawałkach. Jak się później okazało, nie jest to jedyne zapożyczenie na tej płycie. Ale o tym później. Kolejne utwory brzmią jak typowe Arch Enemy. Szybko się przekonałem, że obiegowa opinia na temat ostatnich dokonań tej kapeli jest prawdziwa. Ktoś, kto określił Szwedów mistrzami wygładzonego death metalu, miał rację. Wszystko na tej płycie jest wymierzone, do bólu przewidywalne i monotonne. Nie ma tu żadnego mroku, żadnej tajemnicy. Wiadomo, że najpierw jest riff otwierający, potem nieudolne wokale Angeli Gossow, cukierkowe gitary w refrenie, a potem przesłodzona solówka. Osobna historia to część wokalna płyty. Tak nudnego, jednowymiarowego, płaskiego i pozbawionego jakiegokolwiek wyrazu śpiewania już dawno nie słyszałem. Johan Liiva był całkowitym przeciętniakiem, ale to, co prezentuje Angela Gossow, to już zupełne dno. Jak w ogóle ocenić coś takiego pod względem artystycznym? Wokalistów klasyfikuje się zwykle na podstawie cech takich, jak skala, barwa i siła głosu. Można ocenić brzmienie, sposób emisji czy technikę śpiewu. Jednak co powiedzieć o wokalistce, która nie charakteryzuje się absolutnie niczym? Kreatywność i talent wydaje się tutaj być na poziomie zerowym. Z cech pożądanych Gossow posiada chyba tylko umiejętność włączania mikrofonu. Trzeba mieć spory tupet, żeby nagrać coś takiego i podpisać się na płycie jako wokalistka. Niestety, metal jest chyba jedynym gatunkiem muzycznym, w którym nawet ktoś tak pozbawiony talentu może zrobić karierę.
Z powodu tak marnego śpiewu "Khaos Legions" słucha się prawie jak płyty solowej Michaela Ammotta. Być może ma on świadomość słabości wokalnej swojego zespołu i dlatego wstawia wszędzie te swoje melodyjne zagrywki? To właściwie jedyna cecha wyróżniająca Arch Enemy z mnóstwa deathmetalowych zespołów. Bas, perkusja, gitary rytmiczne - wszystko działa tutaj bez zarzutu, ale nie ma to niestety jakiegoś wyraźnego, własnego charakteru. W słuchaniu nie pomaga też brzmienie płyty. To typowy dla współczesnych płyt metalowych wypolerowany, kliniczny i sterylny dźwięk, w którym nie ma nawet cienia pazura. Dla mnie brzmi to jak wykastrowany death metal.
W okolicach Małuszowa wiedziałem już, że przy wyborze płyty popełniłem spory błąd. Spodziewałem się, że Arch Enemy uczyni moją podróż choć trochę bardziej ekscytującą, ale nic z tego. W tej muzyce nie ma nic zaskakującego, wszystko jest schematyczne i przewidywalne. Za Marcinowicami zacząłem mieć dość. Żałowałem, że nie jadę na Szklarską Porębę. Mógłbym wtedy zboczyć na zakręt śmierci i już nigdy więcej nie usłyszeć tych przesłodzonych solówek. Jednak waliłem prosto na Świdnicę i Czarci Zakręt w żaden sposób nie mógł mnie uratować. Nie zrozumcie mnie źle. Lubię popisowe solówki. Bardzo podoba mi się gra Marty'ego Friedmana w utworze "Hangar 18" Megadeth, ale tam jest to zrobione ze smakiem i odpowiednią zawartością ognia, którego braciom Ammott tym razem chyba zabrakło. Nie urodziłem się wczoraj i słyszałem wielkich gitarzystów tego świata. Wiem, kto to Steve Vai, Joe Satriani, Glenn Tipton, Chuck Schuldiner, Brian May czy Eric Clapton. Każdy z nich posiadał swój własny styl, ale żaden nie sadził tylu ckliwych, rzewnych, płaczliwych melodyjek na minutę co Ammottowie.
Z nudów postanowiłem liczyć kolejne zapożyczenia w muzyce Arch Enemy. Riffy w "Bloodstained Cross" brzmią, jakby nagrał je Slayer lub Testament. Główny riff w "Under Black Flags We March" jak judasowy "Painkiller" w zwolnionym tempie, a reszta utworu wygląda, jak wyjęta z repertuaru jakiejś niemieckiej kapeli powermetalowej a'la Gamma Ray. "No Gods, No Masters" ma strukturę typowego heavymetalowego hymnu. Spokojnie mógłby się znaleźć na płycie Accept albo Running Wild z lat osiemdziesiątych. Oczywiście gdyby Angela Gossow nauczyła się śpiewać. Intro do "Cruelty Without Beauty" sprawia z kolei wrażenie, jakby pochodziło ze znalezionych na strychu, nigdy niewydanych taśm Slayera. "Cult Of Chaos" byłby typowym bezmyślnym deathmetalowym kawałkiem, gdyby nie to, że w jego środku pojawia się cytat z "18 And Life" - hitowej ballady rockowej z lat dziewięćdziesiątych. Niestety pomiędzy możliwościami wokalnymi pani Gossow i niejakiego Sebastiana Bacha jest przepaść, jak ze Szwecji do New Jersey i "Cult Of Chaos" z pewnością nigdy nie będzie hitem. Swoją droga czego jak czego, ale cytatów ze Skid Row to się w Arch Enemy nie spodziewałem. Instrumentalna miniaturka "Turn To Dust" brzmi jak jakiś niedokończony kawałek Testament, a może Annihilator? Riff otwierający "The Zoo" jest jak gorsza wersja "A Little Time" z repertuaru Helloween. Niestety, kiedy tylko Gossow otwiera usta, człowiek zaczyna żałować, że to nie Michael Kiske śpiewa.
I taka jest właśnie dziewiąta płyta Arch Enemy - mistrzów wypolerowanego i odpicowanego melodyjnego death metalu ze Szwecji. Dla mnie ta muzyka nie ma żadnego klimatu, nie tworzy żadnego czadu i nie działa na wyobraźnię. Jest dowodem, że nawet tak świetni technicznie muzycy jak bracia Ammott mogą nagrać tak mało ciekawy album. Myślę jednak, że większość fanów zespołu nie podzieli mojego zdania i będzie słuchać "Khaos Legions" z przyjemnością. Płyta zawiera bowiem wszystkie typowe dla Arch Enemy składniki. Niestety ja wolę inaczej doprawione potrawy. Mówi się, że podróże kształcą. Parkując auto pod lubachowską tamą wiedziałem jedno - nigdy więcej nie sięgnę po płytę Arcywroga.
P.S. Policja radzi - zatrzymaj się i zrób przerwę, jeśli jesteś zbyt zmęczony, żeby prowadzić. Ja dodałbym do tego - w czasie jazdy nie słuchaj nudnych płyt z kiepskim wokalem.