- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Antimatter "The Judas Table"
Antimatter doceniłem dopiero dzięki albumowi "Leaving Eden", wydanemu w 2007 roku. Wcześniejsze płyty, nawiązujące stylistycznie do ambientu i trip-hopu lub rocka akustycznego, były ciekawe, ale nie przekonały mnie tak bardzo, jak to wydawnictwo. Poprzednio w składzie Antymaterii grał jeszcze były członek Anathemy, Duncan Patterson, i miał duży wpływ na powstającą muzykę. Od "Leaving Eden" samodzielnie przejął stery Mick Moss i wyszło to zespołowi na dobre. Mick został kompozytorem i autorem tekstów, co spowodowało zmianę stylu, ale nadal w obrębie melancholijnego rocka. Jest grupa muzyków, z którymi współpracuje, chociaż w zależności od potrzeb zaprasza różnych wykonawców do pomocy.
Warto wspomnieć, że Antimatter jest trudno przebić się na rynku muzycznym i zaistnieć w świadomości szerszej publiczności. Tuż za miedzą jest popularna Anathema z rzeszą wiernych fanów. Dla mnie dokonania Klątwy po "A Natural Disaster" przestały być przekonujące. To, co prezentuje po tej płycie, często już nie jest rockiem, a bardziej popem klimatycznym. Tak się składa, że Antimatter właśnie od "Leaving Eden" nagrywa wspaniałe rockowe albumy, gra regularnie koncerty doskonale przyjmowane przez publiczność, ale niestety w małych salach. A szkoda, bo warto promować twórczość tego bandu.
Zanim w sieci pojawiły się pierwsze nagrania, powstały kontrowersje wokół okładki "The Judas Table". Jakoś mnie to nie poruszyło. Ale gwoli wyjaśnienia, Mickowi nie chodziło o eksponowanie związków tej samej płci. Postacie miały być bezpłciowe, a biel ich ubrań symbolizowała czystość intencji. Ale tytuł albumu temu przecież przeczy. Tutaj dochodzimy do bardzo osobistych tekstów. Mick był wiele razy oszukiwany i zdradzany w życiu przez tzw. przyjaciół. Dał temu wyraz w piosenkach.
Dla mnie najlepszą płytą grupy jest "Leaving Eden", bo na niej narodził się charakterystyczny styl utrzymany w pinkfloydowych klimatach. Usłyszeliśmy na niej doskonałe gitarowe partie Daniela Cavanagha z Anathemy. Bardzo lubię również następną "Fear Of A Unique Identity", która zawiera więcej rockowego uderzenia oraz jest wzbogacona o elektronikę i klawisze.
A jaka jest najnowsza "The Judas Table"? To kontynuacja dwóch wcześniejszych albumów, które przecież zdecydowanie różnią się od siebie. Dominuje jak zwykle spokojna muzyka, ale pojawiają się też mocniejsze fragmenty z wyrazistym rockowym pazurem. Pomysł na kompozycje polega zwykle na zimnofalowym podkładzie elektronicznym, na który naniesione są pozostałe instrumenty i wokale. Zabieg ten był już wykorzystany na "Fear Of A Unique Identity". Dla równowagi reszta utworów, głównie akustycznych, przypomina piosenki z "Leaving Eden".
Promujący album "Black Eyed Man" to koncertowy szlagier. Rozpoczyna się spokojnie od gitary akustycznej oraz skrzypiec. Później dochodzi wokal Mossa, a gitarowe granie, podkręcające emocje w połączeniu ze smyczkami, zostaje na chwilę wyciszone, by ponownie powrócić w postaci wspaniałej solówki. Pojawiająca się w krótkich wejściach wokalistka oraz efekty elektroniczne dopełniają całość. Kolejny "Killer" ma syntezatorowy wstęp, subtelne klawisze i gitarowe plamy dźwięków. Następnie rozkręca się, wchodzi perkusja i powstaje rockowy wymiatacz w stylu Antimatter. Później jest przepiękna perełka, czyli akustyczna ballada "Comrades".
Znany wcześniej z promocyjnego wideo "Stillborn Empires" to mój ulubiony utwór. Po syntezatorowym wejściu oraz subtelnej klawiszowej melodii, pojawia się mocniejsze gitarowe granie, naprzemiennie z wyciszeniami tworzącymi klimat. Do tego jest ciekawy tekst, dobrze wkomponowane wejścia wokalistki, a całość podana na elektronicznym podkładzie. "Little Piggy" to udany akustyczny utwór, gdzie gitara przeplata się ze skrzypcami. Następny "Hole" to ponownie akustyczna ballada, wzbogacona o smyczki oraz piękny wokal Micka, pod koniec której dostajemy delikatny kobiecy głos. "Can of Worms" ma elektroniczny podkład, a stonowane klawisze i gitara tworzą piękną melodię. W refrenie dramatycznie drżący głos Micka podkreśla emocje, dodatkowo jest przeplatany kobiecym wokalem. Dobra solówka gitarowa dopełnia całość.
"Integrity" to nastrojowa kompozycja, w której główną rolę odgrywa partia gitarowa, a momenty, w których przenikają się głosy wokalisty i wokalistki, robią na mnie największe wrażenie. W tytułowym "The Judas Table" Mick ponownie korzysta ze swojej sprawdzonej recepty, czyli gitara, klawisze, smyczki i wokalizy tworzą piękną piosenkę. To mój kolejny faworyt na płycie. Kończący album króciutki akustyczny "Goodbye" to pożegnanie Micka ze słuchaczami.
Tak oto płyta szybko mija i chce się jej posłuchać jeszcze raz, i jeszcze po raz kolejny...
Jak pewnie zauważyliście, powtarzam zwroty: syntezatorowy, elektroniczny, akustyczny, smyczki, klawisze, nastrojowe, mocniejsze rockowe uderzenie itp. "The Judas Table" taka właśnie jest, czyli trochę jednostajna, ale przez to spójna i wyrównana. Moss doskonale wyważył proporcje, wykorzystując dotychczasowe pomysły. Wszystko podporządkowane jest tworzeniu atmosfery i wyzwalaniu w słuchaczu emocji.
Zaproszono trzech muzyków do wykonywania partii gitarowych, ale nie wywarło to dużego wpływu na charakter kompozycji. Jest inaczej niż na "Leaving Eden", gdzie Daniel Cavanagh bardzo wzbogacił album swoją grą. Instrumenty mają służyć budowie nastroju, a nie indywidualnym popisom twórców. Mick Moss gra na gitarze prowadzącej tylko w jednym utworze, a mimo to album jest jednorodny brzmieniowo. Nie słychać zróżnicowania stylistycznego, bo wszystko jest odegrane pod dyktat lidera, co może trochę zawieść łowców ciekawostek. Bas i perkusja nie narzucają się, służą tylko uzupełnieniu brzmienia płyty, gdy jest to niezbędne.
Barwa głosu Micka Mossa przypomina wielu amerykańskich rockmanów, szczególnie ery grunge i post-grunge. Jest podobna do uwielbianego przeze mnie Eddie Veddera z Pearl Jam. Na szczęście jest odmienna od maniery wokalisty Creed, którego śpiewu nie znoszę. Jako dopełnienie w większości utworów wkomponowane są oszczędne wejścia kobiecego wokalu.
Antimatter wydając "The Judas Table" udowodnił, że jest obecnie jednym z liderów brytyjskiego melancholijnego rocka. Mick Moss stworzył wspaniałe dzieło, które doskonale podsumowuje jego dotychczasową twórczość. Muzyka wzrusza, a przekazywane emocje są autentyczne. Powstały piękne piosenki, które mają wspaniałe melodie i na długo pozostają w pamięci. Dlatego wysoka ocena 9 jest zasłużona.