- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Antimatter "Leaving Eden"
Smutna to muzyka, a zarazem piękna. Te słowa chyba najlepiej oddają charakter utworów znajdujących się na "Leaving Eden" - czwartym studyjnym albumie Antimatter. Dotyczy to właściwie całej twórczości zespołu, z tym że teraz jest jakby jeszcze smutniej i jeszcze piękniej.
"Leaving Eden" to pierwsza płyta Antimatter nagrana bez udziału Duncana Pattersona (do 1998 roku basisty Anathemy), który opuścił grupę w 2005 roku i skupił się na swoich solowych projektach. Co za tym idzie Antimatter to w obecnej chwili zespół jednego człowieka - Micka Mossa. Mogłaby to być jego solowa płyta, firmowana własnym nazwiskiem, lecz postanowił on kontynuować działalność pod szyldem kapeli, którą powołał do życia wraz z Pattersonem prawie 10 lat temu.
Na "Leaving Eden" nie mogło zabraknąć oczywiście gości, wśród których najbardziej znaną postacią jest Danny Cavanagh, gitarzysta i klawiszowiec Anathemy. W odróżnieniu od poprzednich płyt zabrakło tu jakichkolwiek żeńskich głosów. Wszystkie partie wokalne należą do Mossa, przez co album jest bardziej spójny. Dla zwolenników stricte rockowego grania najważniejszą informacją jest jednak to, iż najnowsze dzieło Antimatter to najbardziej rockowy krążek w dorobku zespołu. Typowo rockowe instrumentarium zostało dodatkowo wzbogacone brzmieniem instrumentów klawiszowych i skrzypiec, które odgrywają tu niebagatelną rolę.
Całość rozpoczyna "Redemption" - wspaniale rozwijający się utwór, początkowo spokojny, trochę transowy, z czasem nabierający rumieńców, głównie za sprawą charakterystycznego motywu gitarowego. Gdzieś w połowie pojawia się przesterowana gitara, która pozostaje już do końca, stanowiąc tło dla długiej gitarowej solówki Cavanagha, momentami nasuwającej delikatne skojarzenia z grą Davida Gilmoura. Z kolei ostatnia partia wokalna w "Redemption" mogłaby równie dobrze znaleźć się w jakimś kawałku Pearl Jam. Zresztą istnieje pewne podobieństwo barw głosu Micka Mossa i Eddiego Veddera. Otwierający płytę utwór charakteryzuje się dosyć mrocznym klimatem, taka jest też większość materiału zgromadzonego na "Leaving Eden".
Przeplatające się partie gitary akustycznej i elektrycznej pojawiają się także w "Another Face In A Window" oraz "The Freak Show". Ciężka gitara pojawia się na moment nawet w "Ghosts", najbardziej optymistycznym kawałku na tym albumie, wywołując tym samym piorunujący efekt. Utwór ten wyróżnia się także za sprawą sielankowo brzmiącego sola gitary.
Większość utworów na płycie zaczyna się bardzo delikatnie, jedynym wyjątkiem jest utwór tytułowy, który jako całość jest najostrzejszym, a zarazem jednym z najlepszych kawałków na "Leaving Eden". Do tych najlepszych fragmentów albumu należy także "Conspire" - oparty prawie w całości na gitarze akustycznej, a dopiero w późniejszej fazie wzbogacony partią skrzypiec. Jego niezaprzeczalnym atutem jest także melodyjny śpiew Mossa.
Na "Leaving Eden" pojawiają się ponadto dwie kompozycje instrumentalne: "Landlocked", w której prym wiedzie gitara akustyczna oraz "The Immaculate Misconception", tu z kolei dominują klawisze i skrzypce. Należy jednak zaznaczyć, że ten drugi utwór nie jest do końca wyłącznie instrumentalny, bo choć nie pada tu ani jedno słowo, to jednak obecna jest partia wokalna.
Największą bolączką czwartej płyty zespołu Antimatter jest jej zbyt mała różnorodność. Poszczególne utwory są do siebie zbliżone pod względem brzmienia i atmosfery. Wprawdzie dzięki temu Antimatter wypracował na "Leaving Eden" swój własny, charakterystyczny styl, to jednak przydałoby się coś, co odbiegałoby trochę od reszty. W niczym nie zmienia to jednak faktu, iż jest to płyta udana, i choć Antimatter zapewne nigdy nie przebije popularnością Anathemy ani nie trafi do "pierwszej ligi" rocka progresywnego, to jednak warto posłuchać "Leaving Eden".
Wokal dobry, ale wokalistów z taką barwą głosu jest sporo w muzyce nawiązującej do grunge.
Jeżeli chodzi o płyty Antimatter na których głowną rolę odgrywał wokal kobiecy, to jest to klimatycznie zbliżone do Anathemy.
Jak dla mnie, Leaving Eden jest najciekawszą płytą w ich dorobku, a zdecydowanie najbardziej rockową.