- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Annihilator "Set The World On Fire"
Ta płyta Annihilator to właściwie nieporozumienie. Niespełna 40 minut muzyki, z czego tylko połowa naprawdę warta jest posłuchania. Kilka kawałków jak zwykle świetnych, ale lepiej byłoby poczekać z wydaniem materiału do momentu nagromadzenia ciekawszych pomysłów. Nawet sam Waters przyznał kiedyś w wywiadzie, że takie utwory, jak "Don't Bother Me", nigdy nie powinny wyjść poza salę prób.
Zaczyna się świetnie od bardzo agresywnego utworu tytułowego, w którym znalazło się też trochę miejsca na wejście klasycznych gitar. Dalej mamy speedowy "No Zone", a po nim bardzo ciekawy "Bats In The Belfry" i balladowo - czadowy "Snake In The Grass". Potem zaczyna się problem w postaci gorszej części albumu. Rzewna balladka "Phoenix Rising" nie jest utworem złym, ale robi się nieco płaczliwie, gdy niedługo po niej pojawia się kolejna ballada, "Sounds Good To Me". To, że utwory te nie stały się hitami, spowodowane było głownie tym, że Annihilator nagrywa dla metalowej wytwórni. Gdyby nakręcić do którejś z tych kompozycji teledysk, gwarantuję, że trafiłby na czołówki list przebojów. Dobrze sprawdza sie tutaj nowy wokalista (swoją drogą trzeci na trzeciej płycie!), który chyba bardziej nadaje się do takich właśnie spokojnych i melodyjnych kompozycji niż do thrash metalu. Ciekawym kawałkiem jest nieco hardrockowy "Knight Jumps Queen", opierający się prawie w całości na charakterystycznym rytmie basu i perkusji oraz opatrzony ciekawym tekstem. Dalej mamy dwa zapychacze w postaci "The Edge" i "Don't Bother Me". Zakończenie płyty jest znowu na wysokim poziomie - zamyka ją pokręcony i nieco teatralny "Brain Dance", w którym Waters wyraźnie bawi się nawiązaniami do "Alison Hell".
Choć jest to dość nietuzinkowy album, nie poleciłbym go żadnemu maniakowi dwóch pierwszych wydawnictw Annihilatora. Więcej tutaj melodyjnego heavy metalu i hard rocka niż thrashu. Po nagraniu dwóch pierwszych płyt Kanadyjczycy byli u szczytu swojej kariery. Niestety wydając swój trzeci album, zespół oddał strzał we własne kolano, stoczył się do metalowej trzeciej ligi i tam już pozostał.
(Niniejsza recenzja została napisana w 2000 roku - red.)
Jestem fanem ich dwóch pierwszych płyt i ta zajebiście mi się podoba. Ta płytka na pewno wymaga wielu przesłuchać - potem nie da się tych niby-komercyjnych ale dziwnie-wyjebanych melodyjek wyrzucić z głowy. Klasyka, choć dla ludzi bardziej otwartych na bardziej melodyjny Annihilator. 10/10