- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Angelcorpse "The Inexorable"
Jakbym miał wskazać jakąś konkretną datę w drugiej połowie lat 90-tych, która muzycznie zrobiła na mnie szczególne wrażenie, zakreśliłbym czerwonym mazakiem w Pamiętniku
Nastolatki rok 1999. Dalej, to chyba najczęstszy rocznik, który czynię odnośnikiem we własnych recenzjach. Trzy zespoły - trzy tytuły - Marduk "Panzer Division Marduk", Satyricon "Rebel Extravaganza" i wyczekiwany następca "Eksterminacji" - Angelcorpse "The Inexorable". Na temat dwóch pierwszych rozwodziłem się już wielokrotnie, więc pora zamknąć ten temat i oddać cześć Anielskim Zwłokom, wymienionym na końcu, ale - jak to spisano w świętych księgach - ostatni będą...
No właśnie. Nie bez kozery te trzy tytuły wymieniam jednym tchem. Choć Angelcorpse parali się death metalem, a Marduk i ekipa Sigurda wiadomo czym, to jednak zawsze Pete Helmkamp i Gene Palubicki dbali, by ich stricte old school morbidangelowo - slayerowe riffy zalane były gęsto syficzną "czarną" polewką. To właśnie ta niepowtarzalna atmosfera brudu, rdzy, smoły, zepsutego nasienia, frontu wojennego i diabelskiego naporu, mimo różnic stylistycznych, sprawiła, że tych trzech krążków słucham sobie jeden po drugim, wszelkie podziały gatunkowe uważając w tym przypadku za zbędne, by nie rzec bzdurne.
Wróćmy jednak do Aniołków. Kto zapoznał się z treścią ich poprzednich ścierw - "Hammer Of Gods" czy wybitnego "Exterminate" - i mu smakowało, zapewniam, że również przy okazji "The Inexorable" nasyci swe żądze. Okładka, sporządzona znów przez Joe Petagno (tak, to facet od frontcoverów m.in. Motorhead), doskonale ilustruje z czym za moment będziemy mieli do czynienia. Hmm... no więc, co ja tu widzę? Rycerza, konia Johna, Sylwię Wiśniewską i dwanaście łez oraz bohaterkę poematu Grażyna w koszulce Severe Torture. Tak mogłaby brzmieć odpowiedź, gdyby pytał mnie o to medyk specjalista, wskazując na wir demonów pośrodku obrazka. Ale nie - to są właśnie demony! Cholerny wir demonów, diabłów, czartów wydobywający się z samego jądra piekła. I taka też jest muzyka na tej płycie. Nie mniej ni więcej - inferno! I to na najwyżej wkręcających się obrotach.
Zanim jeszcze odpalimy tę głowicę, zerkamy do wkładki i odnajdujemy nazwisko - Tony Laureano - drums. Jak ktoś nie słyszał "The Inexorable", to przypominam, że to ten misiek, który zaważył później na klasie "In Their Darkened Shrines" mało znanego zespołu z (obecnie) szalenie zasyfioną rzeką w nazwie, wcześniej zaś popukiwał na "Those Who Have Risen" Acheron. W chwili wydania krążka miałem wątpliwości co do zastąpienia Johna Longstretha na garach, ale już po sekundzie łojenia w "Stormgods Ubound" wszelakie "ale" zniknęły. Kocham tego faceta od tamtej chwili i mówię mu: wuju! Cóż za charakterystyczny styl, niesamowita prędkość, technika, ale i fajna punkowa wręcz maniera pokryta śniedzią niechlujności. Dla mnie bomba! Sama kompozycja rzuca na glebę. Palubicki i Helmkamp, czerpiąc pełnymi garściami z klasyki deciora, posiedli umiejętność wzmacniania dobrze znanych wzorców niesamowitą dynamiką i furią, której szalony rzeźnik by się nie powstydził, instrumenty zaś umaczane mają w płonącej smole - i to słychać. Całkowity brak oddechu i przejście w morbidowy do bólu "Smoldering In Exile", rozpoczęty groblowym kaszlem Helmkampa, przypomina zwycięski rajd skorodowanego, nadtopionego Rudego 102 na pomorskie plaże. Wszystko wyje, warczy sprzęga, a jednak zapierdala na solidnym podbiciu zdołowanego do bólu basu i przytłumionej stopy. Krieg!
W death metalu jednak zawsze urzekała mnie jedna rzecz, której postronni fani innych gatunków z reguły nie dostrzegają pod tym całym naporem mocy dźwięku, a więc umiejętność prokurowania hitów podniesionych za sprawą śmierć - grzania do potęgi entej. Miały to pierwsze płyty Vader ("Dark Age", "Vicious Circle"), Morbid Angel (np. "Immortal Rites"), Cannibal Corpse (np. "Skull Full Of Maggots") czy Deicide (cokolwiek z jedynki, "Revocate The Agitator", "In Hell I Burn" z "Legion") - okazuje się, że mają to i Angelcorpse. Na "Exterminate" zabijali "Synami Zemsty", tutaj zaś, za sprawą pieprzonego "Wolflust", składają w pewnym sensie hołd ekipie Treya Azagthotha, z tym, że podwyższając do maksimum poprzeczkę zezwierzęcenia i chamskości. Co tu dużo gadać, zaprzęgnięcie riffowych psów z piekła a'la Morbid do zaprzęgu zmierzającego po torze oldschool - punk - thrashu czyni zeń mieszankę ludobójczą. No i to zwolnienie na wyjącej gitarze. Bomba!
Po takim pokazie - choć to dopiero połowa płyty - to, co będzie dalej w zasadzie nie ma już żadnego znaczenia. Ludzie już nie będą słuchać, bo zginęli 15 sekund temu. Nie będzie ich obchodziło, że wraz z wybrzmieniem "Wolflust" ktoś podpala ich zwłoki miotaczem "Solar Wills", z wiercącymi dziurę w mózgu gitarami, lub postanowił je zmielić w kręcących się w różne strony, raz wolniej raz szybciej, żarnach finału "The Fall Of Idols Of Flesh".
"The Inexorable" - "Nieubłagani!!!" - jaki tytuł, taka płyta. Owszem można sypnąć nieco cukru do baku tego ich deathmetalowego ciągnika (przypominam, że to szkodzi) i stwierdzić, co następuje: nie dość Panowie, że wiemy komu zajebaliście jedną i drugą połowę nazwy, to jeszcze tak bezczelnie z nich rżniecie, że gdzie tu sens nagrywania oklepanych patentów. Być może. Angelcorpse mają jednak, w przeciwieństwie do zastępów innych kopistów, jedną podstawową właściwość. Moc mianowicie. Są cholernymi zwierzętami, prawdziwymi szatanami w ludzkiej skórze (pewnikiem zdartej z innych ludzi) i to w ich muzyce słuchać. Przekłada się to na wdzięczną autentyczność tworzonych dźwięków. Przy tym zdecydowanie podbijają brutalność, prędkość, gęstość swoich mistrzów, nie bojąc się dolewać do tego kotła litrów brudu i chamstwa, z jakich korzystał dawny punk, oldschoolowy niemiecki thrash czy w ogóle łączące to wszystko z blackiem stare, dobre Sarcofago. Wszystko tutaj się zgadza. Muzyka, chamski wygląd Helmkampa, Palubickiego i Laureano, okładka czy w końcu brzmienie - wyczarowane, jakby tej kultowości było mało, przez Jima Morrisa nie gdzie indziej, tylko w "Morrisound Studios". Polecam, jak ktoś jeszcze nie słyszał lub zgubił kasetę. Klasyka!