- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Angelcorpse "Hammer Of Gods"
Nie tracę nadziei. Nie tracę nadziei, że prawdziwy metal nigdy nie stanie się produktem. Nie jest kostką mydła toaletowego, ani tamponem, któremu nawet kąpiel w polskich basenach niestraszna. Skąd takie przypuszczenia w kontekście "Hammer Of Gods" Angelcorpse? Cóż, reklama dźwignią handlu, zwykli mawiać eksperci, a ta z kolei wmówiła współczesnym, że nawet kibel nie musi być tym, czym jest. I od tego ostatniego stwierdzenia należałoby dopiero rozpocząć opisywanie "Hammer Of Gods" - debiutu "czorciej trójcy": Pete Helmkamp - Gene Pałubicki - John Longstreth. A więc górnolotnie odwieczny już problem z death metalem mógłbym porównać do konfliktu logiczno - empirycznego spod znaku WC właśnie. Mózg i praktyka wskazują, że w wychodku z racji jego przeznaczenia winno capić, tymczasem marketing wmówił klienteli, że równie dobrze może wonieć z niego morską bryzą, leśnym runem lub gajem cytrynowym z lekką poziomkową nutą... Analogicznie, jak sama nazwa wskazuje, death metal służy do dźwiękowego zabijania, wszelkiego jednak rodzaju aberracje, które firmy muzyczne zafundowały temu terminowi wskazują, że i on może być ładny i w ogóle sexy flexy. Angelcorpse na "Młocie Bogów", mimo reprodukcji klasycznego dzieła na okładce (Peter Breugel "Tryumf Śmierci"), reprezentują ten pierwszy obóz. Pławią się w smole i piekielnym smrodzie kwasu siarkowego, wżerającego się w trzewia równie skutecznie, co obskurne pierwociny niemieckiej, brazylijskiej, a także amerykańskiej death - Black - thrash ekstremy.
Zaiste debiut Angelcorpse nie powstawał w przychylnych czasach. Pomijam kwestię ówczesnego dynamicznie wkraczającego na scenę melo-grania. Rok 1997, w którym chłopaki wypuściły tego potwora, to już wyraźny, rozpoczęty zdaje się na początku drugiej połowy lat 90., okres wyhamowania, a nawet miejscami kryzysu drugiej fali gwiazd death metalu, reprezentowanych przez Deicide (kiepskie "Serpents Of The Light"), Cannibal Corpse (bez Chrisa Barnesa, z ambiwalentnie ocenianym, choć sprzedanym chyba najlepiej w ich historii "Vile") oraz Morbid Angel (w którym naprawdę niewielu zaakceptowało Steve'a Tuckera w roli tymczasowego pogrobowca Davida Vincenta). Angelcorpse, nie bacząc na te trendy, opery mydlane, a także powszechną wtedy plagę potrzeby bycia oryginalnym, przecedzili twórczość poprzedników przez gęste sito, następnie doprawili diabelstwem praojców z Sarcofago, Kreator, Sodom oraz Possessed, uzyskując ciecz o tyle mało nowatorską, co bezlitośnie zabójczą. Dla mnie to nie problem, skoro odpalam "Hammer Of Gods", a on nie wita mnie buziakiem z czarnej szminki lub dźwiękiem chińskiego zegarka komunijnego, tylko strzałem zardzewiałego obrzyna w twarzoczaszkę. Demoniczny rechot rozpoczynający "Desecration" i fraza "odwarczana" od tyłu potwierdzają infernalne ambicje kapeli. Potem tradycyjne rusza wojaczka w typie riffów z pierwszych płyt Treya Azgthotha i solo, którego Jeff Hannemann by się nie powstydził, nie będące same w sobie czymś specjalnym, ale sposób w jaki Gene Pałubicki je pokleił czyni nową jakość. Jakość, o której stanowi niezaprzeczalna furia, z jaką jest to odegrane. Maksymalne ciśnienie ginekologicznie zaciska wręcz pięść na mosznie, czy co tam kto ma, i nie puszcza już do końca tej płyty. Kolejną inspiracją, czego jak dla mnie Angelcorpse się nie boi, to odwołania do punkowej, nieokrzesanej energii uwypuklonej nie tylko specyficznym obskurnym brzmieniem, ale także sposobem aranżu charczanych, chwilami wręcz blackmetalowych wokali Pete Helmkampa oraz swoistej przebojowości, opartej na dążeniu do zawarcia w kompozycji przynajmniej jednego charakterystycznego ciągnącego do przodu riffu. "Lords Of The Funeral Pyre" czy kończący dzieło zniszczenia "Sodomy Curse" skonstruowane wedle tej receptury wyrywają z fotela nawet najbardziej niemrawą dupę. Co do brzmienia - cóż, jak przystało na war - death - metalurgów, chłopaki wzięli sprawy w swoje kosmate łapska i, choć nagrywali to w Morrisound, to sławnego Jima do konsolety nie dopuścili. Doskonale wiedzieli, że wbrew obiegowym opiniom diabeł raczej nie winien ubierać się u Prady i po prostu zamiast szlifować, zajęli się sonicznym obłupywaniem, tworząc chropowatego, owrzodzonego Goliata. Dla niektórych będzie to apogeum syfu, ale dla podobnych mnie to nadanie kolejnych procentów i tak już wysokiej bezpośredniości i szczerości Angelcorpse.
Więc jesteśmy już w piekle. Kolejka do kotła, smoła zaczyna wrzeć, innymi słowy "Młot Bogów" opadł na nasze zwłoki. Mimo to zadowolenie nie jest ostateczne. Można zadać pytanie, czy warto zachwycać się czymś, co już dawno temu zgłosili w urzędzie patentowym wynalazcy sprzed lat. Nie będziemy się jednak na Angelcorpse boczyć. Tworząc wedle dziadowskiego "know how", opowiedzieli się za stawianiem metalu na nogach. Dzięki nim człowiek ma nadzieję, że jeszcze nie zwariował, że piekło jest piekłem, wojna wojną, a Belzebub bynajmniej nie depiluje się pod pachami. Debiut ten to być może jeszcze nie absolut fantastycznego piekielnego "bigosowania", jaki osiągnęli na następnych płytach - "Exterminate" czy "The Inexorable", ale 8 bezapelacyjnie się należy. Strach pomyśleć, co by było gdyby więcej kapel debiutowało z taką mocą.
P.S. Warto poszukać wersji ponownie wydanej w 1999 roku z coverami Possesed i Kreator, które dobitnie uwidaczniają nie tylko chęci, ale i wątek wręcz truemetalowej predestynacji w istnieniu Angelcorpse.