- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Anathema "We're Here Because We're Here"
Z nieskrywanym niepokojem sięgałem po nowe wydawnictwo Anathemy. Jestem z zespołem prawie od samego początku, czyli od lat 90-tych. Pamiętam, jak z wypiekami słuchało się "Eternity" i "Alternative 4", jakie tam były świetne numery. Albo gdy ukazał się "Judgement" i Anathema w jednej chwili stanęła absolutnie ponad wszystkim, co wtedy grało na świecie. Taki album tworzy się raz w życiu, wiadomo - ale przecież następny, "A Fine Day To Exit", to też kawał dobrej muzyki na wysokim poziomie. Prawdziwa klęska (a natural disaster?) przyszła trochę później.
Gdy na przełomie 2003 i 2004 roku oglądałem zespół na koncertach we Wrocławiu i słuchałem wydanej wtedy tzw. "czerwonej" płyty, wyraźnie już dawało się odczuć, że z braćmi Cavanagh dzieje się coś bardzo niedobrego, nadszedł jakiś kryzys twórczy, brak weny. Do dziś dnia, w ciągu ostatnich siedmiu lat, jako stały bywalec różnych festiwali i koncertów, obejrzałem Anathemę z tuzin razy. Oni byli już po prostu wszędzie do absolutnego zanudzenia. I każdy następny występ był gorszy od poprzedniego, aż do momentu, gdy na "Brutal Assault 2008" uznaliśmy z kumplem, że tego najzwyczajniej w świecie nie da się oglądać i poszliśmy na piwo.
Zespół zagubił się, nieskutecznie szukał swojego miejsca. Cały czas narastały problemy z ukończeniem pracy nad płytą w studio i jej wydaniem, a muzyczne próbki nowego wydawnictwa - czy te dostępne w sieci, czy grane na koncertach - raczej nie napawały optymizmem. Były takie nijakie, bez mocy i charyzmy dawnej Anathemy.
I dlatego, gdy do wiadomości podano, że album o dziwacznym tytule "We're Here Because We're Here" jednak ukaże się wiosną 2010 roku - z jednej strony nie mogłem się doczekać, a z drugiej obawiałem się. Przecież ta płyta miała ostatecznie określić status zespołu w muzycznym świecie i to już na zasadzie "być albo nie być". Powiem tak - kompakt przyszedł, wylądował w odtwarzaczu - wątpliwości się rozwiały - nie jest źle.
Pierwsza sprawa, która z miejsca rzuca się w uszy, to produkcja, sposób i jakość realizacji dźwięku. Jeszcze nigdy Anathema nie brzmiała tak dobrze. Jednym zdaniem: rewelacyjnie mistrzowie konsolety im tę muzykę zrobili i nie ma co tu kryć - najbardziej znaczący jest wpływ Stevena Wilsona, co słychać od razu i w każdym dźwięku. To już zresztą sprawdzona i solidna firma, która ma to do siebie, że wszystko czego dotknie, zamienia w złoto. Nie inaczej jest tym razem. Oprócz Wilsona (ale bardziej takiego z rejonów Blackfield czy "Insurgentes", niż z Porcupine Tree) jest tutaj zresztą wszystko: cały ten kryzys twórczy i chaos, siedmioletnie zmagania z ukończeniem płyty, mozolna i ciężka praca, nadzwyczajna dbałość o każdą nutę, nawet wszystkie te setki tysięcy euro wyłożone przez ten czas na nagranie albumu. "We're Here..." to kontynuacja Anathemy z "A Fine Day To Exit", na pewno nie tej z "Judgement" czy "Alternative 4". Próżno szukać tutaj mocniejszych, przebojowych akcentów czy sprawiających zawrót w głowie miażdżących, gitarowych solówek, czyli tego, za co tak naprawdę przed laty pokochaliśmy tę kapelę. Ale są za to klimaty, nastroje. Piękne, zachwycające, dopracowane w każdym calu i co trzeba przyznać - tej muzyki po prostu samej w sobie świetnie się słucha (ta gra sekcji smyczkowej w tle, cudo!). Tylko że niestety, nie oszukujmy się - doskonała produkcja, brzmienie czy nastrojowe klimaty to nie wszystko. To tylko jakaś tam część decydująca o ogólnym charakterze. Siłą Anathemy zawsze były poszczególne pomysłowo i emocjonalne skonstruowane, takie przysłowiowe "młoty na czarownice", jak "Angelica", "Fragile Dreams" czy "One Last Goodbye". To one decydowały o potędze zespołu. I właśnie to Anathema zostawiła już daleko za sobą. Poza paroma wyjątkami, główną i bolesną wadą "We're Here..." jest brak konkretnie wyróżniających się z całości fragmentów, czegoś, co na dłużej mogłoby zapaść w pamięć i sprawić, że będzie się po tę płytę sięgać w przyszłości.
Album, który można podzielić na trzy zasadnicze części wygląda tak: początek jest w jakiś sposób zachowawczy. "Thin Air" i "Summernight Horizon" to bardzo dobre utwory, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na "A Fine Day To Exit". Potem sprawa ma się trochę gorzej i to jest właśnie to, o czym pisałem wcześniej. Dobrze zrobione, przyjemnie się słucha, ale brak konkretu, czegoś co wbiłoby w ziemię. "Dreaming Light" i "Everything" odrobinę, jak na mój gust, chłopcy przesłodzili, ale nie powinno mieć to większego wpływu na zadowolenie żeńskiej części ich fan clubu. Ja w każdym razie ten rozdział mogę sobie podarować, bo za chwilę...
Wiedziałem, że będzie w zestawie jakiś killer - coś, co nie pozwoli się od tej płyty zbyt szybko uwolnić - i nie mogło być inaczej! "Angels Walk Among Us" i ja już nie mam żadnych pytań. Jedyny taki moment tutaj, gdy pokrętło głośności idzie mimowolnie w górę na max. Genialny motyw, duch starej Anathemy chociaż na chwilę powrócił. Całe szczęście, że dali jeszcze kilka takich chwil na złapanie oddechu ("Presence"). Nawiedzona melodia "A Simple Mistake" niepokoi, jak się za chwilę okaże, tylko po to, by roztrzaskać się w ogniu gitarowych ostrzy. Świetna rzecz. I chyba najbardziej "jeżozwierzowa" ("Russia On Ice"?). Co ciekawe, te utwory (mam na myśli środkowe 15 minut) były już wcześniej dostępne w sieci w wersjach demo i za żadne diabły nie robiły takiego wrażenia, jak na oficjalnym wydaniu. I to jest właśnie kwestia całej tej produkcji, miksów, ostatecznego dopracowania. Wielkie brawa dla Stevena Wilsona, ale także dla Jona Astleya i Dave'a Stewarta.
Ostatnia część to "Get Off, Get Out" - taka miniaturka-wariacja psychodelicznych tematów Radiohead - późnego The Beatles. Kilka minut odprężenia, zanim znowu powrócą smyki i jazgotliwe gitary ("Universal"). Takie patenty, jak te z solowego Roberta Planta czy ostatniego Guns'N'Roses. "We're Here..." wieńczy monumentalny, gitarowy, psychodeliczny, latający gdzieś w przestrzeni, instrumentalny "Hindsight". Szczerze? Dziwne to historie dla Anathemy. Przecież są zespoły, które naprawdę po mistrzowsku grają taką muzykę, więc może lepiej by było, gdyby bracia Cavanagh komuś innemu zostawili takie tematy, a sami skupili się na tym, co jednak zdecydowanie wychodzi (wychodziło) im najlepiej? Myślę, że wszyscy by na tym zyskali, ale to już nie mnie oceniać.
Ważna, aczkolwiek nie wybitna płyta. Powrót Anathemy, który zdecydowanie zatrzyma ich w pierwszej lidze. Doskonała produkcja i realizacja dźwięku (kurcze, jak to musi brzmieć w 5.1). Pierwsza część: raczej typowo i bez rewelacji, za to środkowe 15 minut to jest właśnie to, za co ten zespół się wielbi i ceni. Ba, stwierdzę nawet, że już dawno takich emocji nikt nie zagrał. Końcówka, powiedzmy: eksperymentalna. Całość jest różnorodna i wielowymiarowa, komfortowo się jej słucha, chociaż w zasadzie na "We're Here..." brak jest ostrzejszych i w jakimkolwiek sensie "przebojowych" utworów.
W dziwnym kierunku poszedł ten zespół. Chociaż, aby wyjść z gitarowych, mrocznych, gothic - doommetalowych brzmień i osiąść z większym (mniejszym?) efektem w nazwijmy to atmosferyczno - progresywnych rejonach - trzeba mieć w sobie coś więcej niż talent i czyste szaleństwo. Przy wszystkich plusach i minusach, już dawno nie było takiej płyty, której recenzja zajęłaby mi aż tyle miejsca. A to też o czymś świadczy. O tym, jakie jest nowe wcielenie Anathemy - każdy musi się przekonać osobiście.
Materiały dotyczące zespołu
- Anathema
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Unleashed "As Yggdrasil Trembles"
- autor: Kępol
Candlemass "Death Magic Doom"
- autor: Megakruk
Seth "Promo 2009"
- autor: Robert "Wisien" Wiśniewski
W.A.S.P. "Babylon"
- autor: Robert "Wisien" Wiśniewski
The Exploited "Fuck The System"
- autor: ad