zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 21 listopada 2024

recenzja: Anathema "Falling Deeper"

25.09.2011  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Anathema
Tytuł płyty: "Falling Deeper"
Utwory: Crestfallen; Sleep in Sanity; Kingdom; They Die; Everwake; I Made A Promise; Alone; We The Gods; Sunset of Age
Wykonawcy: Daniel Cavanagh - gitara; Vincent Cavanagh - wokal, gitara; Jamie Cavanagh - gitara basowa; John Douglas - instrumenty perkusyjne; Lee Douglas - wokal
Premiera: 5.09.2011
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

"Falling Deeper" trudno nazwać nową pełnoprawną pozycją w katalogu ekipy - już od dłuższego czasu trzech - braci Cavanagh, czyli prościej rzecz ujmując Anathemy. Nie mam tutaj na myśli wcale mocno retrospektywno - składankowego charakteru tego woluminu, a raczej czas jego trwania (30 minut z kawałkiem) i zawartość. Oczywiście wszędzie już odtrąbiono, że "Falling Deeper" to nowe, klawiszowo - orkiestralno - akustyczne podejście Brytoli do najznamienitszych momentów z okolic pierwszych trzech krążków i kilku EP-ek, ale i ten argument odpada w konfrontacji z faktem, iż próżno na nim szukać choćby nowej wersji "Sleepless" czy "A Dying Wish", będącego oczywistą kulminacją tego, co najlepsze w ich wczesnych dokonaniach. Czym więc tak naprawdę jest "Falling Deeper"? Trudno powiedzieć.

Pierwsza rzecz, jaka nasuwa się po odpaleniu tego krążka, to że muzykantów z kraju księcia Harrego, a konkretniej całą trójcę ongiś doommetalowych wyjadaczy w postaci My Dying Bride ("Evinta"), Paradise Lost (bonusy "Faith Dides Us Death Unites Us") i Anathema dopadła zaraza coverowania samych siebie za pomocą brzmień klawiszowo - orkiestralnych. Rodzi się podejrzenie, czy wymyślanie prochu na nowo jest z ich strony właściwym krokiem, skoro jak wiadomo lepsze jest wrogiem dobrego? Rozumieć tę oczywistość zdają się jedynie muzycy My Dying Bride, którzy na "Evinta" wzięli co najznamienitsze ze swej twórczości i przekuli to w zupełnie nową jakość "brajdowej", depresyjnej zgnilizny. W ich przypadku własne "tunes" okazały się jedynie środkiem do zupełnie innej formy wyrazu o mocno introspektywnym charakterze, która rzeczywiście zrozumiała może być jedynie resztkom diehards, którzy za nimi podążają.

Antahema zaś jakoby postawiła na pójście drogą łatwą i szeroką w zasadzie nie zmieniając absolutnie nic w swoich dobrze znanych piosenkach, z wyjątkiem instrumentarium i wokalu. Nie powiem, ich muzyka od zawsze była do tego typu zabiegów stworzona. Od zawsze była "ładniejsza" i strawniejsza niż depresyjne wybroczyny kolegów po fachu, niezależnie od tego, czy towarzyszyło jej darcie mordy Darrena Withe'a, czy początkowe fałsze Vinniego Cavanagha. Absolutnie więc nie zaskoczyło mnie zastosowanie "Crestfallen" jako "otwieracza" "Falling Deeper", z którego sprytnie pozostawiono jakieś trzy najbardziej pamiętne minuty, otulając całość ciepłym brzmieniem akustycznej gitary, klawisza i rozmarzonej michy Lee Douglas. W ten sposób bardzo łatwo uzyskano taki efekt, że jak ktoś zna twórczość Anathemy tylko od płyty "A Natural Disaster", może potraktować owego jako odrzut z sesji nagraniowej któregokolwiek krążka z rozpoczętego nią etapu kariery Anglików. Praktycznie bez żadnej przerwy ruszają dalej przeróbki "Sleep In Sanity" oraz "Kingdom" zaaranżowane w niemal identyczny sposób, co pozwala na odniesienie wrażenia zlania się wraz z "Crestfallen" w jeden długi utwór. Tą samą drogą podąża "They Die", który zminimalizowano do poziomu formy jakiegoś outro z regularnego wydawnictwa. Smyki, natchniona atmosfera i całkowite wyrugowanie przepięknie rozdartego poczuciem beznadziei oryginału całkowicie odmieniło ten numer - na oryginale z "Crestfallen" czułem namacalnie agresję wijącego się w niepewności istnienia - tutaj aż bucha kwiatami i happy endem.

"Everwake" i "Ja'i Fait Une Promesse" to już jakby druga część płyty. W pierwszym z nich więcej konkretu za sprawą głosu Anneke Van Giersbergen - po prostu stworzonej do odśpiewania tych kilku fraz. W drugim mamy sprawne przekształcenie kompozycji, dzięki czemu udało się pozbyć pokładów pretensjonalności pierwowzoru, pozbawiając go zwyczajnie części wokalnej, zastępując jej partie sekcją smyków. Dalej zaczyna się to, co na "Falling Deeper" najlepsze, czyli eksperymentowanie z materiałem "The Silent Enigma", które... eksperymentowaniem tak naprawdę nie jest. "Alone" i wieńczący całość "Sunset Of Age" to najbardziej zbliżone do pierwowzorów barwami klimatu momenty tego krążka. Mimo rozpasanego pomnożenia ornamentów dźwiękowych udało się Anatehemie nie zatracić, a wręcz pomnożyć, ich pierwotny arsenał smutku i jesiennej depresji. Ten ostatni zamienił się dzięki temu w niemal ośmiominutowe mini dzieło okraszone wyjącymi w jednym szeregu gitarami i sekcją orkiestry. Chciałoby się tego więcej, a tu cóż... koniec płyty.

"Falling Deeper", by być wartym zainwestowanych w niego pieniędzy i czasu, już z samego tytułu winien według mnie wchodzić "głębiej" w stary repertuar Anathemy i wyciągać z niego nowe jakości. Tak jednak się nie dzieje. Napisałem, że trudno sklasyfikować, czym tak naprawdę jest ta płyta. Jeżeli była to próba zbudowania pomostu między starymi a nowymi czasami w aspekcie twórczości braci, to się nie udało. W przypadku tematów przerabianych z "Crestfallen", "Pentecost III" czy "Serenades" przypomina to raczej operację plastyczną, mającą na celu usunąć wrzody i okaleczenia emocjonalne, jakimi eksplodowały te tytuły. Być może nie były one ogólnie przyswajalne i doceniane - miały jednak jedną bardzo ważną cechę: były szczere i naturalne w swej brzydocie, a natury poprawiać nie wypada, nawet dla potencjalnych "nowszych" zwolenników twórczości Anathemy.

Z drugiej strony rewelacyjnie zaprezentowano materiał z "The Silent Enigma"... bo nie za wiele z nim kombinowano. Przez to wszystko, mimo iż "Falling Deeper" słucha się naprawdę przyjemnie, nie sposób nie odnieść wrażenia, że kroczy on nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co to robi. W wymiarze artystycznym i wiarygodności stoi daleko za "Evintą" MDB, gdzie nie dość, że nie kastrowano należących do wymierającego gatunku wspaniałych klimatów melancholii i depresji, to jeszcze je pogłębiono i przekuto na zupełnie nowe twory. Tak więc, mówię - żre się tę składaneczkę fajnie, ale to w większości puste kalorie.

Komentarze
Dodaj komentarz »
FD
pik (gość, IP: 95.49.183.*), 2011-09-25 14:48:22 | odpowiedz | zgłoś
zgadzam się, średni album- krótki, z niewieloma ciekawymi fragmn. także bardziej podoba mi się Evinta, a jeżeli chodzi o anatheme i te nowe wersje to jak dla mnie najlepsza jest do TSE ze skladanki (jakżeby inaczej ;p) Resonance sprzed 10 lat ;)

Oceń płytę:

Aktualna ocena (144 głosy):

 
 
63%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?