- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Amon "Liar In Wait"
No i stało się, Amon powrócił. "Powrócił" to może zbyt mocne słowo, ale o tym gdzieś dalej. Więc może tak - gitarowy trzon płyt Deicide z lat 1990 - 2004 w postaci Erica i Briana Hoffmanów, po ośmiu latach pierdzenia w stołek, obietnicach i innych telenowelach, finalizuje reaktywację protoplasty "Bogobójstwa", czyli Amon właśnie. Nowa płyta, "Liar In Wait", nie zalega wprawdzie w sklepach, ale nawet bezrobotny może zgarnąć ją z neta za symboliczne 10 papierów (USD). A więc self-release, czyli chętnych na wydanie muzy nie było. Już sam ten fakt daje do myślenia. Biorąc dodatkowo pod uwagę wywiady ze Stevem Asheimem nadającym braciom od półmózgów i, delikatnie rzecz ujmując, poddającym w wątpliwość ich umiejętności kompozytorskie, rodzi się podejrzenie, że możemy tu mieć do czynienia z gównem pierwszego sortu. No i w pewnym sensie chyba mamy.
Żeby od razu rozwiać wszelkie wątpliwości, nowy Amon to żadna kontynuacja tego "starego". Ta muzyka nie ma nic wspólnego z legendarnym debiutem. Nie ma ani jego chwytliwości, ani natężenia, ani nawet grama diabelskości, jaką epatowały nagrania z "Feasting The Beast". "Liar In Wait" to płyta mutant, pieprzone monstrum Frankensteina. Zamiast głowy doszyto jej mordę klona Glena Bentona w osobie niejakiego Jechaela - który dwoi się i troi, żeby wykrzesać ze swojej paszczy choćby cień ekspresji złego brata Jezusa Chrystusa, kończy się to jednak jednostajnym darciem japy spod migdałów i wierzcie mi lub nie, nawet do kopyt tamtym wokalizom sprzed dwudziestu kilku lat nie dorasta. Jeżeli chodzi o muzykę, to widzę, że wielu już dało się nabrać. Bo jest szybko, bo jest napierdol siermiężnych riffów i solówek Hoffmannów - tak właśnie, to wszystkim wystarczy. Atak gitarowych much w "Among Us" i przejścia po blachach każą myśleć: o tak, dali radę, to jest "def metal" pierwszej próby. Im dalej jednak w tę kompozycję - powtarzane do bólu petenty, przejścia czy w końcu nachalną, naiwną solówkę Erica - coś zaczyna pośmierdywać nieumiejętnym użyciem pro tools. W zamyśle miało być fajnie, zakręcenie i technicznie, ja jednak słyszę ze cztery motywy wydobyte z przepastnego wora dysku twardego studia nagrań, polepione zgodnie ze wskazówkami komputera. Wiem, że każdy dziś klei, ale przynajmniej stara się to jakoś zamaskować. Tu nawet na to zabrakło samozaparcia. Ale to przecież dopiero pierwsza piosenka. I rzeczywiście, "Eye Of The Infinite" rozwala się po kątach zajebistym riffem wstępnym i chwytliwymi przejściówkami, a wywalone solo jest dalekim echem wyczynów Chucka Schuldinera, ale przy tym jest tak niesamowicie jednostajnym i bezjajecznym kawałkiem, że można go traktować jedynie jako grafomańską emanację - nieprzystających do siebie - fragmentów z historii metalu. Podobnie jest w obiecującym "Lash Thy Tongue And Vomit Lies", który znów podzielić można na 3 - 4 takie same części. W zasadzie kawałek ten mógłby trwać minutę pięćdziesiąt sekund, bo tyle trwa jego 1/3, w której zamyka się wszystko, co ma do zaoferowania. Ale nie, Amoni z uporem katatonika powtarzają to w kółko następne dwa razy i tak oto robi się z tego 4 minutowa piosenka. Klej cieknie bokiem. Wręcz heavy - powermetolwym początkiem stara się porwać tytułowy "Liar In Wait", cóż jednak z tego, skoro zaraz jego potencjał rozmywa się w repetowanych przez kilka minut zagrywkach nie wnoszących nic do stawki. Na domiar złego "Reaching Of Flesh" jest bliźniaczo podobny, wręcz zbudowany na tej samej zagrywce wstępnej, z tym że trochę wykoślawionej. I tak już jest do końca tej płyty. Kurwa mać, 10 kawałków, a wciąż mam wrażenie, że przesłuchałem jeden, dosłownie jeden, tylko zduplikowany w innych konfiguracjach. Te same melodie, te same aranże, ten sam rytm perkusji, te same sola gitarowe. Trochę kurwa przesadzili.
Jeżeli komuś wystarczy sam fakt, że to płyta Briana i Erica Hoffmanów, zespół nazywa się Amon, ma napisane kvlt w dowodzie osobistym i w zasadzie resztę ma w dupie, to pewnie będzie zadowolony. Dla mnie jednak, jako starego, oddanego fana Deicide, "Liar In Wait" jawi się jako jedna wielka kupa gówna i sików. Nie daję się na to nabrać, nie robią na mnie wrażenia popisy Hoffmanów nieudolnie "powlepiane" w kompozycje. Nikt mi nie wmówi, że ta płyta jest ciekawa i że dużo się na niej dzieje, bo to też ściema. A jeżeli tak twierdzi, to znaczy, że słucha deathu od piętnastu minut. To ewidentna robota komputera i obnażenie kompozytorskiej indolencji Hoffmanów. Już wiem, czemu tak długo to nagrywali. Wzorem grupy Metallica z czasów "St. Anger" popitolili zagrywek ile wlezie, wcisnęli enter i po sprawie. "Liar In Wait" ma jednak na sumieniu jeszcze jeden grzech ciężki. Jest splunięciem w twarz legendarnej nazwie i równie legendarnemu debiutowi. Zabierzcie mi to sprzed oczu i kurwa "To The Lions" albo lepiej na wysypisko śmieci zapomnienia. Zdecydowanie odradzam. Co za ściek. To ja już wolę Deicide z katolami na gitarach.
Przeczytaj: recenzja Amon "Liar In Wait" autorstwa Grzegorza Gołębiewskiego.
Materiały dotyczące zespołu
- Amon