- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Alice In Chains "Facelift"
Gdy myślimy o Nirvanie, to (zwykle) pierwszym albumem, który przychodzi nam na myśl, jest "Nevermind". Gdy mowa o Alice In Chains, jest to "Dirt"... W przypadku obu kapel coś jednak musiało stać za sukcesem tych płyt. Z pewnością było to doświadczenie wyniesione z poprzednich, debiutanckich albumów, które pomogły potem obu legendom zabłysnąć na srebrnych ekranach raczkującego MTV, by w pełni objawić nową rewolucję, jaka miała wkrótce przyjść za sprawą długowłosych fanów flaneli z Seattle...
"Facelift" to płyta, która pomogła zaistnieć Alice'om na rynku muzycznym na pół roku przed wielkim rokiem 1991 (premiery takich chociażby płyt, jak "Blood, Sugar, Sex, Magic" Red Hotów, "Czarnego albumu" Metalliki, "Nevermind" Nirvany, "Ten" Pearl Jamu, "Use Your Illusion" Guns n' Ross, debiutu Massive Attack). Dla nieświadomego przyszłości kwartetu z Seattle było to ogromne szczęście i dar od losu - w zalewie takich płytowych hitów, ich niełatwa, mało przebojowa muzyka z łatwością rozpłynęłaby się w gąszczu nadchodzących przebojów sceny alternatywnej - granej w radiu jak nigdy wcześniej i później.
Co nam, słuchaczom i koneserom gitarowych dźwięków, oferuje debiut Alice In Chains?
Otwierający krążek "We Die Young" to jeden z najjaśniejszych punktów "Facelift". Mocny, energetyczny, świetnie bujający, z przeszywającym ciało odbiorcy wokalem Layne'a Staley'a i iście heavymetalowymi zagrywkami Cantrella - prawdziwy hymn dla dorastającej, dekadenckiej młodzieży początków lat 90-tych, z bardzo znamiennym przesłaniem, patrz: refren i tytuł...
Piosenki (bo nie ma co się oszukiwać - kawałki te w większości mają właśnie piosenkowy charakter, co zupełnie nie jest jednak ujmą) numer dwa ("Man in the Box") i trzy ("Sea of Sorrow") to mocne, rytmiczne, na poły metalowe kawałki, podlane hardrockowym feelingiem, okraszone długimi, pięknymi refrenami i niebanalnymi melodiami - a to wszystko mocno osadzone w charakterystycznym grunge'owym brudzie.
Nowością dla sceny rockowej lat 90-tych jest "Bleed The Freak". Kawałek rozpoczyna się szybko wpadającym w ucho motywem, granym na przesterowanej gitarze z chorusem, który po chwili wspomagany jest pracą reszty instrumentalistów oraz jak zwykle genialnym głosem Layne'a. Po pierwszym refrenie całość nagle dostaje kopa, jak gdyby chłopaki równocześnie przyswoili niebezpieczną dla zdrowia dawkę napojów energetycznych i całość przemienia się z melancholijnej, lekko ospałej ballady w rockową petardę z najwyższej półki, której nie powstydziłby się sam Lemmy. Gdy słuchacz już przyzwyczaja się do machania głową i trzymania w górze ręki w geście chwalącym "czarnego pana", całość tak gwałtownie, jak się rozpędziła, tak nagle uspokaja i serwuje niekontrolowany atak przygnębiających melodii, która po chwili znów zostaje przełamana przez ostatni już szturm gitarowego czadu wieńczącego "Bleed The Freak".
"Love, Hate, Love", bodaj najbardziej charakterystyczna i wyróżniająca się na płycie piosenka, jest równocześnie jednym z jej najlepszych reprezentantów (jeśli nie w ogóle całej twórczości Alice'ów). Dołująca, wiercąca duszę i ciało muzycznym wiertłem, jakim jest powodujący dreszcze i niepokój głos Layne'a, którego krzyki, lamentacje, głos pełen wyrzutów i smutku powoduje, że współodczuwamy razem z nim ten okropny ból, powodowany przez kontakty z drugim człowiekiem. Za własnym przyzwoleniem zostajemy wciągnięci w świat, gdzie nie ma miejsca ani na nadzieję, ani ucieczkę... Kompletnie szalona rockowa jazda rollercoasterem po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej psychiki. Co warto dodać - cały depresyjny klimat został stworzony bez użycia klawiszy czy innych gotyckich wypełniaczy... Mając jednak w ekipie takiego krzykacza jest to zupełnie zbędne.
Kolejne utwory spełniają trochę funkcję wypełniaczy, jednak na pewno nie "tanich" - trzymają niezły poziom, aczkolwiek słychać wyraźnie brak większego pomysłu na nie.
Chlubnymi wyjątkami są "Sunshine", który posługuje się dość częstym dla Alice In Chains schematem (mocna zwrotka plus przeciągający się, melodyjny refren) oraz "Confusion" (w tym wypadku cały kawałek niemiłosiernie się ciągnie - aż do momentu rewelacyjnego refrenu).
"Facelift" jest płytą - co by nie mówić - dość nierówną. Genialne kompozycje mieszają się ze zwykłymi rockowymi przeciętniakami. Właśnie to hamuje mnie przed wystawieniem znacznie wyższej noty... niestety. Jako całość nie broni się może specjalnie, jednak nie należy zapominać, iż jest to rynkowy debiut Alice'ów, co pozwala spojrzeć na braki z przymrużeniem oka. Dla zagorzałych fanów grunge'u ten album to mus, natomiast osobom dopiero zapoznającym się z twórczością grupy zdecydowanie polecam na mocny i dobry początek topowe wydawnictwo kwartetu - "Dirt".
Obawiam się, że muzyczne lata 90 nigdy już nie wrócą...
Btw - niezła recka;) Dobrze,że ktoś o Facelifcie wreszcie napisał, bo jestem właśnie w trakcie katowania Aliców:D:D
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
All My Life "All My Life"
- autor: RJF
Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk
Armia "Der Prozess"
- autor: sporysz
Mad Season "Above"
- autor: Krzysztof "Jezus" Bronowski
Sepultura "A-Lex"
- autor: Piter_Chemik
z Soundgarden podobnie
były glany, kostki i inne atrybuty wyjątkowego człowieka "jebiącego system" chociaż ja akurat zacząłem się przebierać gdy jednoznacznie przeszedłem na metalizowanie,miałem piękne odręczne logo Limbonic Art i Deicide...a teraz? fryz na Scotta Parkera i koszulina w spodniach