- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Alcest "Kodama"
Zacznijmy jak zwykle ode mnie, by zminimalizować razy, jakie spadną na moje biedne dupsko po opisaniu najnowszej propozycji duetu Alcest, obecnie chyba znad Sekwany. "Kodama" nie ma u mnie łatwo z powodu prozaicznej niewiedzy i karmienia się przeze mnie przaśnymi stereotypami. Średnio znam się na francuskim metalu, choć słabe to wytłumaczenie, bo przecież w graniu Alcest od kilku już płyt metalu ubywało. Francja to kraj mi bliski przede wszystkim ze względu na działalność Osmose Productions i osoby Herve Herbauta, swego czasu dystrybutora takich miotaczy, jak Marduk, Angelcorpse, Impaled Nazarene, Immortal etc. Ale jak ktoś obudzi mnie o 3:00 nad ranem przepytując czego "stamtąd" słuchałem z zapartym tchem w ciągu ostatnich kilkunastu lat, to odpowiem: Alizee, Kate Ryan i Anissa Kate, z czego druga w szeregu jest Belgijką, a ostatnia gwiazdą filmów dla dorosłych. Jak widać: nie śledzę, nie trzymam ręki na pulsie, by nie rzec - średnio się interesuję, a Gojira i Arkhon Infaustus nie lubię.
Wracając do Alcest - posłuchałem sobie tego zespołu kilka lat temu z tzw. polecenia, i to jednej z osób często komentujących na rockmetal.pl. Było to przy okazji płyty "Les voyages de l'ame" i szczerze mówiąc spodobało mi się to granie na tyle, że na jej następczynię, praktycznie już całkowicie pozbawioną metalu "Shelter", czekałem może nie z niecierpliwością, co z zaciekawieniem. Wstyd powiedzieć, ale dałem się na całego uwieść tej pozycji - ze względu na jej cukierkowatą, wiosenną melodykę, przy której zwyczajnie odpoczywałem psychicznie.
A jak jest z "Kodama"? Z grubsza podobnie, bo charakterystycznego dla Alcest malowania pięknych muzycznych pejzaży nie brakuje. Francuzi jedynie momentami odnoszą się do metalowej obskury. Tu coś przyspieszy, tam ktoś wydrze mordę, wszystko jednak w przyjętej konwencji natchnienia i bujania w obłokach, raz mniej, raz bardziej zacienionych. Kompozycje w większości należą do bardzo rozbudowanych, co może być największą bolączką dla masowego odbiorcy tej płyty. Ponoć w dzisiejszych czasach przeciętny słuchacz daje radę skupić się na maksymalnie trzech minutach kawałka, tymczasem tutaj rozpoczynamy od ośmio-, dziewięciominutowych kolosów.
A więc "Kodama" to płyta do cierpliwego, wnikliwego słuchania, a nie do wyrywkowego machania banią. Dla mnie to nie problem. Czy weźmiemy rozmarzony kawałek tytułowy, gdzie muzyczno - liryczna elegia ciągnie się w świetlistą nieskończoność, czy następujący po nim, już zaopatrzony w niemal blackowe potworki wokalowe "Edosion", po prawdzie nie ma mowy o nudzie. Wszystkie proponowane dźwięki układają się w spójną, a co najważniejsze płynnie przelewającą się przez receptory słuchu całość. Druga sprawa to kardiochirurgiczna precyzja, z jaką Alcest buduje klimat swoich utworów, sięgająca szczytów już przy trzecim w stawce "Je Suis D'Ailleurs" czy galopującym w rytmie dwa na jeden "Oiseaux De Proie". Cóż tam się nie dzieje? Wodospady gitarowych riffów, natchnione zaśpiewy, dekadenckie melodie, krzyki rozpaczy i akustyczne pochody. Coś pięknego.
Jedno, czego pojąć nie potrafię, to finał tej płyty, czyli instrumental "Onyx", bardziej stanowiący typowe outro, niż osobny kawałek. Coś sobie tam plumczy podsadzawkowym brzmieniem, ale dopiero kiedy zainwestujemy w wersję 2 CD pojmiemy, że o wiele lepszym wyborem na zakończenie "Kodamy" byłby nieobecny na podstawowej wersji bonusowy, także instrumentalny, "Notre Sang Et Nos Pensees", mocno zainfekowany klimatami Opeth z "Morningrise".
Alcest to jeden z tych nieszczęsnych zespołów, którym przemysł muzyczny przypiął łatkę "post" kilka lat temu. Post-black, post-metal, post-rock, shoegaze etc. Coś, co miało podratować gatunek odwołaniem do starych dobrych czasów, ale w jakiejś tam oryginalnej formie, opartej w tym przypadku na uwodzącym, romantycznym zacięciu i specyficznym, rockowym brzmieniu, w które zaopatrzono nawet te stricte metalowe momenty. Jak dla mnie to takie pierdolenie dla muzycznych periodyków pozbawione większego sensu. Po pierwsze niczego to nie uratowało, po drugie - wbrew szumnym analizom speców - okazało się tworem niezwykle hermetycznym i o ograniczonych możliwościach rozwoju. "Kodama" jest tego najlepszym przykładem. Nikt nie wymyśla tutaj niczego nowego, uparcie nie zamierza brnąć z powrotem w ekstremę. Duet z Lokim w składzie (oj, przepraszam to przez ten odwieczny wyraz twarzy Stephane Pauta) nagrywa kolejny bardzo podobny materiał, skupiając się bardziej na wyporności emocjonalnej swojej muzyki, niż na szeroko pojętych oryginalności i progresie. Jeżeli ja miałbym wymyślić łatkę tworzonej przez Alcest muzyce, to byłoby to coś w stylu: "miłośćwczasachpopkulturymetal" lub "Myslovitz dark rock - metal". Co zrobić? Zarówno brzmienie, rytmy, melodyka, jak i szczere natchnienie przypominają mi ten tytuł i nazwę zespołu (który swoją drogą bardzo lubię). Tak czy inaczej, podoba mi się ten album, który (mam wrażenie) powinien przypaść do gusty ludziom lubiącym piękne dźwięki. Tak po prostu.
Hypno5e też znam, 'Acid Mist Tomorrow' chyba lepsza od ostatniej.
Materiały dotyczące zespołu
- Alcest