zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

recenzja: Aerosmith "Honkin' On Bobo"

7.09.2004  autor: Maciej Mąsiorski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Aerosmith
Tytuł płyty: "Honkin' On Bobo"
Utwory: Road Runner; Shame, Shame, Shame; Eyesight To The Blind; Baby, Please Don't Go; Never Loved A Girl; Back Back Train; You Gotta Move; The Grind; I'm Ready; Temperature; Stop Messin' Around; Jesus Is On The Mainline
Wykonawcy: Tom Hamilton - gitara basowa; Joey Kramer - instrumenty perkusyjne; Brad Whitford - gitara; Joe Perry - gitara; Steven Tyler - wokal
Wydawcy: Columbia Records
Premiera: 2004
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 10

Niesamowite. Niewiarygodne. Niespotykane. Fascynujące. Czy zdarzyło się dotąd, aby zespół królujący na listach MTV, zapełniający stadiony, sprzedający miliony płyt i będący nie tylko legendą, ale i topowym wykonawcą współczesnych czasów zdecydował się na taki krok?

Aerosmith - zespół, który zaczynał wykonując standardy bluesowe. Który na tej bazie stworzył zalążki swojego stylu, dającego zespołowi etykietkę "amerykańskich Rolling Stonesów". Który w latach 70-tych podbił Amerykę. Który w dobie disco i pudel-metalu odzyskał utraconą chwałę. Który w dobie MTV i "fabryk wykonawców" podbił cały świat.

Aerosmith - zespół, który, można powiedzieć, osiągnął w show businessie wszystko - w 2004 roku całą swoją popularnością, siłą przebicia i talentem oddaje hołd swoim korzeniom. I robi to pokazując, że po pierwsze świetnie te korzenie rozumie, a po drugie, że nigdy się od nich tak naprawdę za bardzo nie oddalił. Bo "Honkin' on Bobo" to płyta zarówno do szpiku kości bluesowa, jak i w stu procentach "aerosmithowa" - ciężka, z kopem, z jajem, ogniem oraz ogromną kupą dymu, gruzu i popiołu ze spalenia wszelkich ograniczeń.

Każdy, kto przed wyjściem "Honkin'..." dał się nabrać na pogląd, iż "w bluesie powiedziano już wszystko i rewolucji nie będzie", powinien był zawczasu przypomnieć sobie lekcje, jakie konserwatyści dostają regularnie już od lat 50-tych. Już wtedy blues miał być "zamkniętym rozdziałem", kiedy z hukiem elektrycznych gitar pojawił się Muddy Waters. Potem nadeszły lata 60-te, Eric Clapton, Duane Alman, Jimmy Page, później lata 80-te i Stevie Ray Vaughan... Oczywiście spotyka się wciąż zatwardzialców, dla których elektryczna czy nastrojona gitara to już nie blues, ale nie traktujmy tego poważnie.

Ale do rzeczy. "Honkin' on Bobo" zaczyna się niczym recepta Hitchcocka na dobry film: "na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma stopniowo wzrastać". Otwierający "Road Runner" nie pozostawia złudzeń - nie będzie grzecznie, nie będzie ślicznie - zarówno w solówkach, wokalu jak i brzmieniu dominował będzie brud. Wszystko jest tu ciężkie, rasowe, analogowe i z jajem, jak zresztą zawsze u Aerosmith. Tylko że teraz bardziej. No i mamy 2004 rok, kiedy przy pomocy zer i jedynek muzyka systematycznie ulega kastracji i sterylizacji, przez co kontrast jest jeszcze wyraźniejszy.

Wszystkie pozostałe utwory w wykonaniu Aerosmith brzmią równie powalająco - wydaje się, jakby każdy z chłopaków przed nagraniem płyty chodził na puste, wiejskie rozdroże w bezksiężycową noc co najmniej po pięc razy. Perry i Whitford nie silą się na żadne popisówy (jak nigdy zresztą) aż do bólu - riffy i solówki tryskają czystą, bluesową esencją paranoi i wyuzdania. A Tyler po prostu promienieje - siłą, skalą, bluesowym pazurem... "Eyesight to the Blind", choć w zachowawczej aranżacji (znacznie bliższej oryginałowi niż choćby finezyjna wersja Claptona), wciska uszy w mózg, podobnie mroczny, okraszony przednim żeńskim chórem "Back Back Train". Ciężko i hardrockowo brzmią charakterystyczny, "bodiddleyowski" w rytmice "You Gotta Move" (znowu cięższy o kilka ton od oryginału czy wersji Rolling Stonesów), czy też "Stop Messin' Around". Nieco odmienny charakter mają "Never Loved a Girl" - bluesowo-soulowa kompozycja znana z wykonania Arethy Franklin ("Never Loved a Man"), stąd dość zaskakująco brzmiąca z męskim, histerycznym wokalem Tylera, czy też bardzo "delciarski", chóralnie wykonany "Jesus is on the Mainline".

Na osobne omówienie zasługują prawdziwe perełki. "Baby Please Don't Go" już w wersji Budgie robiło wrażenie - tutaj jednak utwór nabiera ciężaru afrykańskiego słonia, co przy pędzącym basie Hamiltona i schizujących gitarach przypomina jakiegoś szalonego demona zagłady. Prawdziwy, nowoczesny blues z całym ładunkiem szatanizmu, jaki może nieść ze sobą ta szalona, nieokiełznana muzyka.

Jednak chyba najbardziej wyraźnym przykładem wyciśniecia z klasyki bluesa jej najbardziej mrocznych składowych jest "I'm Ready". Nie pierwszy raz okazuje się, jakim naprawdę twórcą był Willie Dixon. Słuchając "I'm Ready" w tym wykonaniu światło wydaje się przygasać, a ręce świerzbią, aby schwycić nóż i przy pełni księżyca zarżnąć rytualnie jakiegoś kozła. Jestem przekonany, że Dixon w zaświatach aż podskoczył słysząc tę wersję i zaczął drzeć się: "Tak! Tak!! Właśnie tak to, god damned, miało zabrzmieć!!!".

Aż lekki żal bierze, że Aerosmith nie zabrali się za "Spoonful"... Album dopełnia jedyna autorska kompozycja "The Grind" - utwór na wskroś bluesowy, nie pozostawiający jednak odrobiny wątpliwości co do jego autora. Zwłaszcza partia wokalna jest niemiłosiernie "styleryzowana". Może też z tego powodu utworek troszeczkę, odrobinkę odstaje od całej reszty...

Ta płyta to wielki podręcznik dla tych fanów Aerosmith, którzy poznali zespół w okresie "Get a Grip" i hiciarskich teledysków w MTV, dla których Aerosmit to hardrockowy zespół lat 90-tych, którzy nigdy do końca się nie zastanawiali, skąd pochodzi ich ukochana muzyka. Ta płyta to potężna demonstracja siły bluesa. To rękawica rzucona w twarz tym, którzy z lekceważeniem wrzucają pojęcie "blues" do przebrzmiałych haseł muzyki popularnej, a samego bluesa uznają za archaizm, który musi ustąpić muzyce "lepiej dostosowanej" do współczesnych czasów.

Aerosmithom należy się ukłon do ziemi - za to, że mogąc nagrać cokolwiek, wiedząc, że znowu wejdą na szczyty list MTV z kolejnym "Crazy" czy "Hole in My Soul" - nagrali to. Prawdziwy blues - blues bez kompromisów, bez zahamowań. Blues XXI-go wieku.

Komentarze
Dodaj komentarz »
mogliby
vaderhead
vaderhead (wyślij pw), 2010-02-27 12:11:59 | odpowiedz | zgłoś
Dawno ich w PL nie było :) a mają traskę po Europie i Morbid Angel też mógłby przyjechać :)

Oceń płytę:

Aktualna ocena (321 głosów):

 
 
84%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

The 69 Eyes "Back in Blood"
- autor: Jakub "Rajmund" Gańko

Burzum "Burzum"
- autor: Aranath

Deicide "Legion"
- autor: Megakruk

Christ Agony "Darkside"
- autor: Tiamat

Impaled Nazarene "Decade of Decadence"
- autor: Kornik

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?