- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Absolute Steel "Womanizer"
Absolute Steel sami o sobie mówią, że grają party metal i inspirują się muzyką metalową lat osiemdziesiątych. To zdanie w zasadzie mogłoby wystarczyć za recenzję najnowszej płyty Norwegów zatytułowanej "Womanizer". Szybkie tempa, lubujący się w utrzymywaniu wysokich nut wokal, efekciarskie solówki, chóralne refreny i pojawiające się tu i ówdzie nawiązania do twórczości grup pokroju Motley Crue, Dokken, Warrant, czy Poison mówią same za siebie. Teksty nie grzeszą przeintelektualizowaniem, wystarczy tylko spojrzeć na tytuły utworów: "High Heels and Fishnet Stockings", "Berrun"... W zestawie nie zabrakło akustycznej ballady. Trudno się jednak nie uśmiechnąć, kiedy wokalista, na tle melancholijnej melodii, zbolałym głosem wyśpiewuje tekst "Girls will come / Girls will go / But I've never had a girl like Juicy Lucy" ("Juicy Lucy"). Spośród innych kompozycji wyróżnia się wolny, "kroczący" "Rough Love (Tender Heart)", z posępnym wokalem oscylującym gdzieś pomiędzy Dickinsonem a Dio.
Płyty słucha się przyjemnie, choć u osób uczulonych na pudle może wystąpić reakcja alergiczna. Trudno jednak odmówić piosenkom chwytliwości i swoistego uroku. Jeśli tylko przymknąć oko na zamykające płytę dwa instrumentalne utwory ("Deliverance" i "Opus Suite"), które miały być polem do popisu dla gitarzystów, lecz efekciarstwo w pewnym momencie przekroczyło granice absurdu i zaczęło być drażniące.