zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku poniedziałek, 23 grudnia 2024

felieton: Ritchie Blackmore - Minstrel w czarnym zamszu

tutaj od 01.05.06  autor: Maciej Mąsiorski

Ritchie Blackmore Ritchie Blackmore - nieobliczalny, apodyktyczny, skryty, zmienny, ale i niezwykle utalentowany muzyk. Współtwórca jednej z największych legend rocka, a zarazem główny powód jej kłopotów. Karierę i sławę zawdzięcza mu wielu muzyków, którzy mają dziś ugruntowaną pozycję w rockowym Panteonie (jak David Coverdale czy Ronnie James Dio), a o których, gdyby nie szczęśliwe zetknięcie w pewnym momencie życia z "panem w czerni", świat pewnie nigdy by nie usłyszał... Wielki kreator, ale i destruktor. Przykład i dowód na to, że w wielkim show-biznesie wielkie są zarówno chwała, sława i pieniądze, jak i afery, upadki i kryzysy. Dziś jednak spokojnie możemy go postawić w gronie największych legend gitary i pionierów muzyki rockowej w jej współczesnym brzmieniu. Fascynacji jego grą nie kryją tacy mistrzowie "wiosła", jak Yngwie Malmsteen czy Joe Satriani, wpływ Deep Purple - która właśnie Blackmore'owi zawdzięcza najwięcej ze swych sukcesów i sławy - obecny jest dziś w co drugim zespole grającym szeroko rozumianego rocka. Niezwykle efektowny mariaż ostrego, dynamicznego rocka z tradycjami kompozytorów muzyki klasycznej Blackmore potrafił na tyle zręcznie wykrzesać ze swej gitary, że może być śmiało uznany za prekursora tego stylu grania. Unikalne brzmienie takiego połączenia zawdzięcza również bajecznej wprost technice gry, która nawet po tylu latach i narodzinach nowego pokolenia muzyków, niejednokrotnie skupiających się wyłącznie na tej dziedzinie rzemiosła, wciąż zachwyca i plasuje go w czołówce rockowych "wymiataczy".

Kariera Blackmore'a rozwijała się nieco inaczej niż jego "kolegów po fachu" o zbliżonym talencie i możliwościach. Zanim został gwiazdą, zanim docenił go cały wielki muzyczny świat, zdążył osiągnąć półdojrzały wiek i napatrzeć się na sukcesy muzycznych rywali. Podczas kiedy szarpał struny w mniej lub bardziej profesjonalnych, ale słabo znanych szerszej publiczności kapelach, jego rówieśnicy - Eric Clapton, Jimmy Page, Pete Townsend czy Jeff Beck - osiągali światową sławę i dokonywali muzycznych rewolucji w rockowym świecie. Trudno na siłę doszukiwać się powodów "spóźnionej" kariery Blackmore'a, ale jeden wydaje się prawdopodobny - podczas gdy tamci we wczesnym etapie potrafili wykreować własny styl, a później konsekwentnie się go trzymać, Blackmore zdawał się ciągle poszukiwać, miotając się niejako i zmieniając swoje inspiracje, ciągle jednak gubiąc własną tożsamość, która przyszła w końcu tak późno...

Ritchie Blackmore Pierwsze lata Blackmore'a-gitarzysty to wyraźna fascynacja stylem gry Hanka Marvina - słuchając nagrań The Outlaws, jednej z pierwszych kapel Blackmore'a, ma się wrażenie niemal, że to "tribute band" The Shadows. Ponieważ jednak już w tamtych czasach taka muzyka nie miała raczej przyszłości, takim graniem młody Blackmore nie miał szans zaistnieć jako gwiazda. Jego nieprzeciętne umiejętności i niezwykła jak na tamte czasy technika zostały jednak dostrzeżone i docenione przez Chrisa Curtisa, perkusisty The Searchers i w nieco zawiłych okolicznościach doprowadziły do powstania Deep Purple w jego pierwszym wcieleniu.

Tak narodziła się legenda. I choć we wczesnych Deep Purple Blackmore pozostawał w cieniu Jona Lorda, to jednak chyba głównie dzięki niemu zespół najpierw nieśmiało ewoluował w stronę ostrego, żywiołowego rocka, a później gwałtownie przeobraził się w jedną z najbardziej rozpędzonych rockowych maszyn. Początki istnienia Deep Purple zbiegają się z okresem niewątpliwej fascynacji Blackmore'a Jimim Hendrixem, jego styl podówczas to mniej lub bardziej udane podrabianie hendrixowskiego "rzeźbienia gitarą". Dodać trzeba, że Blackmore-improwizator nie błyszczy specjalnie w nagraniach wczesnych Purpli. Jego solówki niejednokrotnie rażą brakiem wyrazu, melodyjności i są raczej słabszą stroną ówczesnych wydawnictw Deep Purple. Jego "rockowy pazur" objawia się jednak całkiem korzystnie w kompozycjach z tego okresu - "Madrake Root" czy "Wring That Neck" są zwiastunami późniejszego oblicza zespołu właśnie dzięki wkładowi Blackmore'a w drapieżne, techniczne riffy. Już wtedy natomiast słabość Ritchiego do klasycznych kompozytorów zradza przepiękna suita "April" - choć głównie autorstwa Lorda, to jednak sporą część uroku zawdzięczająca nastrojowej, klasycznej partii gitary.

Zaznaczyć należy, że zakulisowa historia Deep Purple to właściwie historia Ritchiego Blackmore'a - wszelkie skandale i błazeństwa oraz konflikty i kryzysy w przytłaczającej większości brały początek z poczynań "człowieka w czerni". Nieokiełznany temperament to częsta cecha wielkich osobowości - a taką z pewnością był i jest Ritchie Blackmore. Apodyktyczność i niechęć do kompromisów spowodowały, że szybko przejął stery w Deep Purple i skierował ich muzykę - zgodnie ze swoją wizją - na ciężkorockowe tory. Te same cechy charakteru Ritchiego natrafiły jednak na opór drugiej wielkiej indywidualności w osobie Iana Gillana, a dziesięciolecia już historii konfliktu tych dwóch panów pokazały, że jakiekolwiek porozumienie nie jest i nie było możliwe. Choć obydwaj potrafili przyznać się do swoich wad i win, choć obydwaj niejednokrotnie zapewniali o szacunku i podziwie dla swego antagonisty, choć obydwaj wreszcie potrafili razem tworzyć i grać muzykę na poziomie, jakiego nigdy nie udało im się osiągnąć osobno - nie dane im było znaleźć trwałej harmonii i porozumienia. Nie warto spekulować, jak wyglądałaby historia Deep Purple, gdyby tym dwu nieprzeciętnym muzykom udało się zgodzić. Nie warto rwać włosów z głów - może rywalizacja i próby zdominowania drugiej strony pchnęły obydwu muzyków do dania z siebie wszystkiego...?

Ritchie Blackmore Wracając jednak do samej muzyki - przełom lat 60-tych i 70-tych to, jak już wspomniano, okres przejęcia "pierwszych skrzypiec" w Deep Purple przez charyzmatycznego gitarzystę. Ostatnimi czasy po głowie chodziły mu pomysły uczynienia z Purpli zespołu ostrzejszego, bardziej drapieżnego, energicznego. To głównie z jego inicjatywy grupę opuścili "łagodni" - wokalista Rod Evans i basista Nick Simper. W nowo pozyskanych muzykach - Ianie Gillanie i Rogerze Gloverze - znalazł poparcie dla realizacji swoich hardrockowych celów. W konsekwencji wydana w 1970 roku płyta "In Rock" to niekwestionowane arcydzieło, jedna z najwcześniejszych manifestacji hard rocka w najczystszym wydaniu, wolnym od wpływów bluesa (jak we wcześniejszych płytach Led Zeppelin, The Who czy Rolling Stonesów), przesyconym ciężkimi, prostymi riffami gitary oraz wyjątkowo przenikliwym wrzaskiem Iana Gillana. Początek lat siedemdziesiątych to też Blackmore już prawdziwie dojrzały i w pełni wykształcony. Nareszcie można mówić o specyficznym stylu, o charakterystycznym brzmieniu jego gitary. Na scenie coraz bardziej daje upust drzemiącej w nim energii - dominuje na estradzie, wywija instrumentem, rozbija gitary... Ritchie w tym czasie trwale przerzuca się na Fendera Stratocastera (wcześniej, do płyty "In Rock" włącznie, grał na Gibsonie), jego riffy są ciężkie, pełne ognia, jego solówki zachwycają techniką, melodyjnością, choć niektórzy wciąż zarzucają im pewną monotonność i schematyzm... Riffy w utworach Deep Purple nabierają jednak własnej specyfiki i jego styl staje się rozpoznawalny.

Trzeba nadmienić, że Blackmore de facto nigdy nie był liderem Deep Purple w typowym tego słowa znaczeniu, mało tego, fakt posiadania w grupie muzyka o takich umiejętnościach jak Jon Lord powodował, że tak naprawdę to właśnie ów wielki klawiszowiec był w co najmniej równym stopniu odpowiedzialny za charakterystyczne brzmienie grupy. Dla Blackmore'a oznaczało to, że jego gitara nie jest jedynym solowym instrumentem, jak i nie jest jedynym "motorem napędowym" utworów, a cała istota muzyki Deep Purple musi leżeć we wzajemnym współgraniu riffów i solówek granych zarówno na gitarze, jak i na klawiszach. Nie każdy gitarzysta potrafiłby sprostać tym wyzwaniom z satysfakcjonującym efektem, ale gitara Blackmore'a cechuje się się właśnie dopasowaniem do tego charakterystycznego brzmienia. Należy mu się dodatkowy podziw za to, że potrafił sprostać i stawić czoła geniuszowi Lorda. W efekcie w Purplach (przynajmniej w tych z lat siedemdziesiątych) żaden z tych dwu instrumentów nie stanowi tła dla drugiego, a przy tym potrafią tak doskonale razem współgrać i się uzupełniać. Najlepiej zresztą słychać to w takich utworach jak "Highway Star", "Speed King", "Lazy", "Fireball", "Bloodsucker", "Space Truckin'", "Woman From Tokyo" czy nieco wcześniejszy "Wring That Neck". Niejednokrotnie wiodący riif grany jest unisono przez obydwa instrumenty, nadając mu ciekawe i wyjątkowo potężne brzmienie, innym razem jeden instrument "napędza" tempo, pozwalając drugiemu nieco poszaleć.

Jak rozwija się dalsza kariera Blackmore'a? Deep Purple początku lat siedemdziesiątych podbija świat i święci sukcesy. Kolejne po "In Rock" płyty "Fireball", Machine Head" i "Who Do We Think We Are" pojawiają się na półkach milionów fanów nowej muzyki młodego pokolenia - żywiołowego hard rocka. Riff "Smoke On The Water" staje się modelem nowego stylu, niemal każdy początkujący gitarzysta próbuje wydobyć te dźwięki ze swego instrumentu - Blackmore staje się prawdziwym bohaterem. Koncertowy album "Made In Japan" zdobywa rekordową popularność, prezentując potężne możliwości Deep Purple, wyjątkową zdolność improwizacji, zgrania, zrozumienia na scenie oraz ogromny talent i niewyczerpane pomysły muzyków. W końcu jednak, u szczytu popularności grupy, Blackmore-tyran przedkłada swą chęć dominacji nad muzyczne dobro grupy, którą współtworzy i której zawdzięcza sławę - doprowadza do odejścia tego, którego nie był w stanie zdominować, wraz z jego przyjacielem - Iana Gillana i Rogera Glovera... Jego niezwykle silna pozycja w zespole pozwoliła mu przeforsować te pomysły, ale konsekwencje okazały się zgubne i dla samego Blackmore'a. W osobie nowego wokalisty Davida Coverdale'a zyskał być może niejakie spełnienie swej wizji nowego Deep Purple o nieco bardziej bluesowym obliczu, natomiast obecność w zespole śpiewającego basisty Glenna Hughesa spowodowała stopniowe odsuwanie Blackmore'a z dominującej pozycji. Dwie wydane w tym składzie płyty "Burn" i "Strombringer" wciąż pełne są purpurowego stylu i hardrockowych riffów, zaczynają jednak przesiąkać (silniej na "Stormbringer") dalekimi od rocka klimatami funky i soul. To wcielenie Deep Purple, choć z pewnością nie pozbawione atutów i uroku, nie spełniało jednak oczekiwań gitarzyty i w konsekwencji doprowadziło do straty jego zainteresowania poczynaniami Purpli i odejścia z grupy. Ten zmienny w upodobaniach muzyk popadł w tamtym czasie w fascynację bluesem, a zdominowana przez Hughesa i jego funkowo-soulowe pomysły dawna grupa nie dawała mu szansy ma realizację w tym kierunku.

Wraz z odejściem z Deep Purple Blackmore został uwolniony od muzyków, z którymi w mniejszym lub większym stopniu musiał się liczyć. Pozwoliło mu to na pełnię swobody w realizacji dalszych pomysłów, obarczyło jednak ciężarem gwiazdorstwa teraz spoczywającego wyłącznie na jego barkach. Deep Purple nie było grupą muzyków skupionych wokół geniuszu Blackmore'a, jakkolwiek więc by nie patrzeć, muzyka i fani na rozpadzie tej grupy mogli jedynie stracić. Jak jednak wpłynął on na Blackmore'a?

Blackmore powołał do życia wraz z muzykami grupy Elf nowy, całkowicie własny projekt, nadając mu wdzięczną nazwę Rainbow. Zespół miał mu pozwolić na solową realizację swoich pomysłów bez potrzeby liczenia się z kimkolwiek i dzielenia sukcesami. Potrzeba swobody nie po raz ostatni miała okazać się bardzo istotną dla kariery Ritchiego... W każdym razie powody do satysfakcji miał - Deep Purple po jego odejściu szybko się rozpadło, wydając zaledwie jedną płytę ze zdolnym amerykańskim gitarzystą Tommym Bolinem, wówczas jednak już bardzo silnie uzależnionym od narkotyków. Ze wszystkich projektów, w których w okresie "bezpurplowia" udzielali się muzycy formacji, Rainbow radziło sobie najlepiej (no, może jeśli nie liczyć daleko późniejszych sukcesów Whitesnake). Przez Rainbow przewinęło się sporo muzyków, w tym aż trzech wokalistów. Wielu z nich współpraca z Blackmorem pozwoliła zaistnieć na rynku i zdobyć nierzadko sporą sławę, jako że Rainbow od samego początku zdobyło ugruntowaną pozycję na muzycznym rynku, do końca nie zraziło też swych fanów (czytaj - dawnych fanów Deep Purple) i mogło liczyć na ich wierność. Można doszukać się wielu powodów tego stanu rzeczy - jednym z podstawowych na pewno jest fakt, że w osobie Ronniego Jamesa Dio - pierwszego wokalisty - posiadło rewelacyjny głos i świetnego muzyka, mającego niemały, biorąc pod uwagę założoną dominację Blackmore'a w grupie, wpływ na styl grania Rainbow. Bluesowo-hardrockowej gitarze Ritchiego dostarczył on potężny, mistycznie brzmiący wokal i takież teksty, dzięki czemu Rainbow nabrało swoistego, nastrojowego klimatu. Z drugiej strony z jakiegoś powodu - czy to przypadku, czy tez może właśnie dawno nie zaznanemu poczuciu swobody - lata pracy w Rainbow datują się na szczyt możliwości muzycznych i technicznych Blackmore'a. Nie są to Purple, nie - bo brakuje rozpędzonych Hammondów Lorda, wrzasku Gillana, perfekcyjnie pracującej sekcji Glover-Paice... Gitara w Rainbow natomiast mknie jak nigdy dotąd - wyeksponowana, nieskrępowana... Na koncertach Ritchie pozwala sobie na znacznie więcej niż w Purplach - czasem jego improwizacje zdają się nie mieć końca, ale zarazem nie nudzą i pełne są natchnienia, magii... No i niezwykle brzmi gitara Ritchiego - jego technika olśniewa jak nigdy dotąd, w pełni pojawiają się klasyczne wpływy, Blackmore raz po raz zmienia się w baśniowego barda, przemyka łagodnie palcami po gryfie wydobywając melodyjne, renesansowe frazy, by zaraz z agresją szarpnąć strunami w hardrockowym szaleństwie... Zarejestrowane koncerty Rainbow z tamtego okresu mogą być prawdziwą gratką dla wielbicieli purpurowego gitarzysty, większą zdecydowanie nawet niż koncerty Purpli. Blask Ritchiego nie gaśnie i w studio - siedem płyt Rainbow pełnych jest świetnych riffów, nie ustępujących purplowskim, a także znakomitych solówek - wystarczy wspomnieć te z "Difficult To Cure" czy "Spotlight Kid"...

Rok 1984 to reaktywacja Deep Purple, koniec Rainbow, kolejna "niewola" Blackmore'a i powrót dawnych konfliktów. Nadzieje na dojrzałość i lecznicze działanie czasu przetrwały pierwszą, znakomita płytę "Perfect Strangers". Nowi Purple są znów znakomici, jednak odmienni - po około dziesięciu latach rozłąki jedynie Blackmore udowodnił siłę swej muzycznej osobowości. Gillan miotał się po różnych solowych projektach z różnym, ale nigdy przesadnym powodzeniem, Lord z Paicem ostatecznie trafili do Whitesnake, stanowiąc raczej tło dla prowadzącego grupę Coverdale'a, a Glover skończył w... Blackmore'owskim Rainbow. Rainbow najsilniej przesiąknęło purpurową tożsamością i odniosło największe sukcesy, naczelna rola przewodnia nowych Deep Purple przypadła więc dość naturalnie Blackmore'owi. Z tego też powodu nieunikniony wybuch konfliktu na linii Blackmore-Gillan doprowadził do ponownego odejścia Gillana z zespołu zaraz po wydaniu mniej udanej od swej poprzedniczki płyty "House Of Blue Light" oraz nieco dziwnego, quasi-koncertowego wydawnictwa "Nobody's Perfect". I znowu ujawniła się dominująca pozycja Ritchiego w Purplach - na miejsce Gillana przyjęto ex-wokalistę Rainbow o umiarkowanych umiejętnościach i wątpliwej skromności - Joe Lynn Turnera. Nie przyjął się on jednak w zespole i po ukazaniu się płyty "Slaves And Masters" opuścił grupę...

Kolejny kryzys i poszukiwanie wokalisty dla Deep Purple zaczęło budzić w Ritchiem postępujące zniechęcenie do swej grupy. Zbliżało się 25-lecie istnienia Purpli, które wypadało uczcić jakoś szczególnie. Zdecydowano się przyjąć... Iana Gillana, a wyłącznie wspomnianemu zniechęceniu można przypisać fakt akceptacji pomysłu przez apodyktycznego Blackmore'a. Tym razem powrotowi Gillana nie towarzyszyły nadzieje i próby zażegnania konfliktu - sytuacja od początku była napięta i jasne wydawało się, że ten stan rzeczy nie potrwa długo. Klasyczny skład Deep Purple nagrał w 25-tą rocznicę powstania album "The Battle Rages On...", któremu nie można zarzucić nic, oprócz tego, że... nie błyszczał. A Ritchie...? Odszedł w trakcie trasy promującej, dając pozostałym muzykom sześć tygodni czasu na znalezienie zastępcy. No cóż, jak zawsze z godnością...

Wypuszczony po raz drugi na swobodę Blackmore ponownie zapragnął stworzyć nieskrępowany, wyłącznie własny projekt. Ponownie zebrał zespół, ponownie zwrócił się do mało popularnych muzyków, zbierając ich dosłownie z amerykańskich klubów, ponownie też nazwał swoją grupę Rainbow. Jedyna wydana w tym składzie płyta "Stranger In Us All" tchnęła klimatem najwcześniejszych dokonań Rainbow - kompozycje przesycone są atmosferą średniowiecza, opowieści minstrelów, a zarazem przypominają bardzo udanie najlepsze czasy Blackmore'a... Po tej płycie Blackmore postanowił jednak na dobre skończyć z rockiem. "Zmęczyło mnie to wszystko, co od lat towarzyszy rock'n'rollowi - ta pompa, te tłumy, te pieniądze... To z czasem zupełnie straciło autentyczność, co innego zupełnie przestało się liczyć. Ja już teraz chcę robić wyłącznie to, co lubię i jedyne, czego oczekuję, to własna satysfakcja." - mówił Ritchie w jednym z wywiadów. W tym czasie na rynku ukazała się już druga płyta duetu Ritchiego Blackmore'a z obecną żoną gitarzysty Candice Night, duetu nazwanego Blackmore's Night. Ich pierwsza płyta "Shadow Of The Moon" zawierała głównie akustyczne kompozycje, śpiewane anielskim głosem przez Candice, z rockiem mające wspólnego tyle, co nic. Muzyka proponowana przez niegdysiejszego mistrza ciężkich riffów ociera się głównie o klimaty renesansowe, instrumentarium złożone z fletów, mandolin, piszczałek, tamburynów i tym podobnych w pełni zresztą odpowiada temu właśnie stylowi. Druga płyta tego składu, "Under The Violet Moon", choć znacznie bogatsza w gitarę elektryczną, trzyma się tego samego klimatu. Ritchie wraz z małżonką promuje wydawnictwa koncertując po zamkach i kościołach, wydaje się też szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Bardzo się tylko irytuje, jeżeli ktoś na koncertach domaga się czegoś Purpli czy Rainbow, chętnie natomiast spotyka się z dziennikarzami, fanami, co wcześniej było u niego raczej niezwykłe. Jedno jest pewne - to, co obecnie wraz z Candice oferuje nam ów współczesny minstrel, jakkolwiek nie byłoby oceniane, na pewno jest autentyczne. No cóż - po tak wielkiej muzycznej osobowości można się wszystkiego spodziewać, Blackmore jednak nieraz już udowodnił, że nie stać go na fałsz i udawanie...

Czy Ritchie szykuje nam jeszcze jakieś niespodzianki? Czy tego dobiegającego sześdziesiątki gitarzystę stać w ogóle na nowe, szalone i szokujące pomysły? Czy spalenie mostów pomiędzy nim a muzyką rockową, która przecież zawdzięcza mu tak wiele, jest już definitywne? Odpowiedzi na te pytania należy szukać chyba jedynie w upływającym czasie...

Czy abonament do muzycznego serwisu streamingowego to dobry prezent świąteczny?