zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 21 listopada 2024

felieton: Moje spotkania z Wielbłądem, czyli krótka opowieść w czterech odsłonach

17.06.2015  autor: Meloman

strona: 1 z 2

1. Prolog

Jako początek istnienia brytyjskiej grupy Camel przyjmuje się rok 1971. Inicjatorem utworzenia zespołu i jego liderem do dnia dzisiejszego jest Andrew Latimer, gitarzysta i wokalista grający także na flecie. Brzmienie formacji jest dosyć charakterystyczne, bo oparte przede wszystkim na melodyjnych frazach gitary i instrumentów klawiszowych. Kompozycje są starannie aranżowane z wyeksponowaniem subtelnych partii gitarowych, niejednokrotnie w długich, rozbudowanych formach. Kapela wydała między innymi kilka płyt koncepcyjnych poświęconych muzycznie i tekstowo jednemu głównemu tematowi. Latimer gra na gitarze tak, jak nikt inny ze znanych wirtuozów tego instrumentu. Można jednak wspomnieć o podobieństwie do Gary Moore'a, Davida Gilmoura lub Justina Haywarda. Camel nie zdobył tak dużej popularności, jak inne drużyny grające rocka progresywnego, czyli Pink Floyd, Yes, Genesis, Jethro Tull czy King Crimson, ale jest ważnym przedstawicielem tego nurtu muzyki rockowej.

2. Spotkanie pierwsze

Miejsce, data: Warszawa, Sala Kongresowa, 6 kwietnia 1997
Wystąpili: Andrew Latimer - gitara, śpiew, flet; Foss Paterson - instrumenty klawiszowe; Colin Bass - gitara basowa; Dave Stewart - perkusja

Zespół Camel miał po raz pierwszy wystąpić w Polsce. Poza tym był to mój pierwszy koncert zagranicznego wykonawcy tej klasy, oprócz tego debiutowałem jako widz w "Kongresowej". Tak więc przed rozpoczęciem czułem jakby lekką tremę. Na scenie tylko muzycy i instrumenty. Żadnych specjalnych świateł ani ekranów. Jak się okazało, nie było to do niczego potrzebne.

Zaczęli od "Lunar Sea" z albumu "Moonmadnes" z 1976 roku. Jest to utwór instrumentalny, gdzie przeplatają się kosmiczne dźwięki klawiszy i solówek gitarowych - dosyć ostrych, ale urokliwych. Poczułem się tak, jakbym odbywał podróż w orbitalnym pojeździe. W sentymentalnym i pięknym numerze "Hymn To Her" głosy wokalistów, czyli Latimera i Bassa, uzupełniały się, gdzie jeden śpiewał zwrotkę, a drugi refren. W dalszej części spektaklu artyści zaprezentowali wiązankę kilku kawałków z krążka "Snow Goose". Tutaj Latimer pokazał swoje umiejętności gry na flecie i dał kolejny popis gry na gitarze. Oprócz tego swoje możliwości warsztatowe ujawnił Paterson. Dalej popłynęły piosenki z "Nude" - płyty opowiadającej o japońskim żołnierzu przebywającym przez trzydzieści lat na bezludnej wyspie. W tych sekwencjach rządziła gitara. Latimer grał całym ciałem i widać było po wyrazie twarzy, że przeżywa każdy dźwięk, jaki wydobywa się spod jego palców. W tej części występu muzycy zaprezentowali jeszcze cudowną długą balladę instrumentalną "Ice", w której klawisze prowadziły dialog z gitarą - z finałową solówką, w trakcie słuchania której człowiek odnosi wrażenie, jakby odlatywał z dźwiękami. Majstersztyk. Na koniec pierwszej połowy usłyszeliśmy melodyjny, a zarazem dynamiczny, instrumentalny "Sasquatch" i nastąpiła dwudziestominutowa przerwa. Mówiąc szczerze, mnie ona również była potrzebna, aby trochę ochłonąć z wrażenia.

Drugą część widowiska formacja rozpoczęła od nagrań z longplay'a "Dust & Dreams", zainspirowanego powieścią Johna Steinbecka "Grona Gniewu". No i wreszcie, tak jak było zapowiadane, grupa przedstawiła cały materiał z najnowszego wówczas dzieła "Harbour Of Tears", wydanego w 1996 roku, czyli około czterdzieści pięć minut przecudnej muzyki w formie jednej kompozycji. Sceną zawładnął Latimer, pokazując cały swój kunszt, a poza tym tylko on śpiewał w tych piosenkach. Płyta poświęcona jest jego ojcu, zmarłemu w 1993 roku. Po wybrzmieniu ostatniej nuty owacja wypełnionej po brzegi sali trwała kilka minut. Pierwszy bis to dosyć długi i urozmaicony numer "Lady Fantasy" z drugiego longplay'a. Ale na tym nie mogło się skończyć, więc bisowali powtórnie spokojnym "Never Let Go" z debiutanckiego albumu, gdzie główną rolę odegrały klawisze. I to już koniec, lecz jak się okazało, nie było to moje ostatnie spotkanie z Wielbłądem.

« Poprzednia
1
Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Moje spotkania z Wielbłądem, czyli krótka opowieść w czterech odsłonach
jarema37 (wyślij pw), 2017-05-02 16:21:54 | odpowiedz | zgłoś
Byłem na wszystkich trzech koncertach Wielbłąda w Polsce. Ostatnio w Poznaniu (lipiec 2015) widać juz było u Latmera wiek i przebyta chorobę. Ale kiedy grał na gitarze (on wlasciwie gra całym ciałem) to wrażenie znikało. Młodniał o kilkadziesiąt lat.
Tak mnie jakos naszło na poczytanie o Camel przy okazji rezygnacji z kupowania TR, ktory zamienił sie w betonową kupę gowna (twarde z miękkim jak widać sie nie gryzie). Siła przyzwyczajenia jest wielka, ale zdania nie zmienię chiciaż w ostatnim numerze jest sporo o Harbour of Tears wlasnie (moim ulubionym Camelowym dziele)
re: Moje spotkania z Wielbłądem, czyli krótka opowieść w czterech odsłonach
Boomhauer
Boomhauer (wyślij pw), 2015-06-17 21:03:50 | odpowiedz | zgłoś
Dobry wstęp do nadchodzących koncertów. Szkoda jednak, że przez moją nową arbeit, zakrawa na cud, abym na którymś się pojawił.

P.S. Trzynaście lat w 2000 roku? Skąd ja to znam ;)
re: Moje spotkania z Wielbłądem, czyli krótka opowieść w czterech odsłonach
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2015-06-17 22:40:36 | odpowiedz | zgłoś
młokosy :D
Na ile płyt CD powinna być wieża?