- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
felieton: Metal - wyrodne dziecię
strona: 1 z 1
Muzyka jest jak zwierzę czy roślina - pragnie, aby ją nazywać, klasyfikować, grupować według charakterystycznych cech, środowisk występowania, okresu życia, dominacji, siły, faktury, koloru itp. Znajduje sobie wyznawców, których łączy, którzy z potrzeby odczucia jedności często nazywają ją i siebie, a często po prostu rodzi się jako nowe zjawisko, które na tyle odstaje od dotychczasowych standartów muzycznych, że wymaga odrębnego nazwania. Tak na przykład z rozbudowywanych, pełnych improwizacji wariacji na tematy klasycznych kompozytorów narodził się jazz, tak grana wśród czarnej amerykańskiej mniejszości pełna smutku, skargi, tęsknoty muzyka nazwana została bluesem, tak z potrzeby buntu, protestu w pełnej obłudy, zakłamania i plastikowych stereotypów Brytanii końca lat siedemdziesiątych narodził się punk. W ostanich latach daje zaznaczyć się jednak niedorzeczna tendencja, aby nazywać wszystko, bez najmniejszego pomysłu i naturalnych wytycznych, a widać ją najwyraźniej w gatunku, który sam swego czasu oderwał się i próbuje odciąć coraz bardziej od swych muzycznych korzeni, który "nadał sobie" przed laty własną, odrębną nazwę, szczycąc się swą agresją, decybelarzem i metaforycznie przyrównując się do, powszechnie znanego jako najmocniejszy, materiału konstrukcyjnego, w większości języków brzmiącego podobnie - metalu.
Przyjrzyjmy się trochę historii - z fuzji wczesnojazzowych, bluesowych i klasycznych tradycji gdzieś w latach pięćdziesiątych powstał gatunek muzyki uprawiany i uwielbiany przez "niegrzeczną" młodzież, dla której był najlepszym sposobem wyrazu jej emocji - i tych złych, i dobrych, ale przede wszystkim szczerych. Potrzeba takiej muzyki stworzyła coś, co nazwane zostało rockiem. Ta nazwa oczywiście powstała odpowiednio poźniej, nikt pierwszy raz słysząc Beatlesów nie powiedział: "O, to brzmi całkiem inaczej niż to, co dotychczas słyszałem, trzeba to jakoś nazwać... hm... niech będzie 'rock'". Wszyscy najlepiej wiemy, jakim ewolucjom i przeobrażeniom uległ ten gatunek od czasów Beatlesów i Rolling Stonesów. Może to błąd, że to, co naprzeciw ich muzyki zaproponowali Pink Floyd, King Crimson czy Led Zeppelin nie zostało później nazwane inaczej. Ale właśnie na tym polega istota sprawy - to nie był błąd. Jakoś powszechnie każdy wiedział, że nie jest to jazz ani muzyka operowa, że powstała nowa grupa ambitnych, zdolnych muzyków, którzy potrafią wykorzystać prosty rytm, aby stworzyć arcydzieło, którzy na banalnym schemacie harmonicznym potrafią zbudować przejmującą muzykę trafiającą do głębi duszy i wyciskającą łzy. Najpierw muzyka młodzieży, piętnowana przez dorosłych, z czasem rock stał się muzyką wszystkich pokoleń. Przestał być synonimem buntu nastolatka wobec świata dorosłych (jak m. in. w słynnym "hymnie" The Who "My Generation" - "Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję"). Nie było już potrzeby nazywać go inaczej.
Było naprawdę wielu muzyków i zespołów, które zasługiwałyby na wyróżnienie osobną nazwą dla tego, co stworzyli. Led Zeppelin jest do dziś na tyle niepowtarzalne, że ma armię swoich wiernych wyznawców i naśladowców - ale to wszystko jest rock... Dire Straits potrafiło stworzyć muzykę tak niezwykle oryginalną i odmienną od ówczesnych trendów, w dodatku w czasach, kiedy wydawało się, że nic już wymyślić się nie da - ale i to jest rock... Jethro Tull można posądzać o wpływy dokładnie wszelkich możliwych rodzajów i gatunków muzycznych - ale to mimo wszystko jest rock, Ian Anderson zresztą zawsze to podkreślał... To tylko kilka przykładów, które można by mnożyć bez końca.
Dlaczego więc ktoś poczuł taką potrzebę tyle lat później, aby to, co w rocku brzmiało nieco bardziej hałaśliwie, nieco bardziej agresywnie, separować jako oddzielny gatunek? Metal - znamienny jest fakt, że to akurat określenie, kojarzone teraz jako właśnie odmienny gatunek, wywodzi się jednak w prostej linii od określenia heavy metal, bo tak najpierw zaczęto określać ciężej brzmiące odmiany rocka. "Led Zeppelin to ojcowie heavy metalu" - jakże często słyszałem takie stwiedzenie, heavy metalem zwano z czasem muzykę wykonywaną przez Black Sabbath czy Judas Priest. Zaiste dużej rzeszy muzyków spodobał się nurt zmierzający ku graniu coraz głośniej, na coraz bardziej przesterowanych gitarach i coraz silniej maltretowanej perkusji. De facto nie powstało dzięki temu nic aż tak naprawdę ekstremalnego, mało której współczesnej kapeli udaje się tworzyć cokolwiek brzmiące ciężej niż np. takie "Dazed And Confused" Led Zeppelin (1969 rok), robiące wrażenie rozpędzonej maszyny bardziej niż "Fireball", "Speed King" Deep Purple (1970 rok), czy w końcu mało kto prezentuje tyle agresji na scenie co niegdyś The Who (wczesne lata sześćdziesiąte). W każdym razie kiedyś w określeniu "heavy metal" ktoś chcąc coś znowu specjalnie wyróżnić, zmienił przymiotnik na inny. Przymiotników powstało z czasem więcej, aż słowo "metal" zaczęło w muzyce żyć własnym życiem. I oto dochodzimy do absurdu.
Pęd ku znajdywaniu sobie własnego miejsca w muzycznej klasyfikacji zaistniał z jakichś powodów tak silnie akurat w tym gatunku, o przepraszam, odłamie rocka. Ktoś, kto przy wtórze niemiłosiernie grzmocących gitar grzmi wokalem niczym niedźwiedź grizzli, zwany jest muzykiem "deathmetalowym". Gdy przy wtórze podobnych riffów zabrzmi wokal skrzeczący niczym u czarownicy, jest to już "black metal". Mroczne klimaty, czarna magia, demony? Czy o to tu chodzi, jak pewnie zasugeruje obrońca "gatunku"? Więc czy "Black Sabbath" grupy Black Sabbath (1970 rok) też należy do tego gatunku? Czy nie ma w nim mroku i demonów? Jest tych "podgatunków" jeszcze całe mnóstwo - "doom", "thrash", heavy", "soft"... Jeśli znowu do potężnych, przesterowanych riffów dodasz organy, a przed mikrofonem postawisz dziewoję wzniosłym głosem śpiewającą o śmierci, nazwiemy to "gothic". Chryste Panie - w tym momencie sędziwe pokolenia gotów przewracają się w swych zapomnianych mogiłach, a naukowiec robiący habilitację z kultury gotyckiej łapie się za głowę - cóż ta muzyka ma wspólnego z późnym średniowieczem?? Zagadnąłem kiedyś pewnego młodego muzyka o jego metalową kapelę, a on mi na to: "My nie gramy metalu, my gramy gothic." Chwilę później krzesa iskry z gitary. No bez przesady, Kurt Cobain o podobieństwo swej muzyki do twórczości The Beatles raczej posądzany być nie może, a jednak pozwalał obydwie nazywać rockiem.
Reasumując, aby było jasne, o co mi chodzi - dlaczego ktoś stworzył tak wiele określeń na tak podobną muzykę? Czy różnica w twórczości Kinga Diamonda, Vader, Immortal i Iron Maiden nie jest daleko mniejsza niż ta w muzyce Rolling Stones, Yes, Dire Straits i Led Zeppelin? A jednak te pierwsze klasyfikujecie w odmiennych, waszych "gatunkach", a te cztery ostatnie jakoś potrafią pogodzić się w określeniu "rock". Jeszcze większe różnice widać, gdy ktoś spróbuje sobie porównać skoczne melodie fortepianowe lat dwudziestych (w stylu soundracku z filmu "Żądło") z niemiłosiernym męczeniem trąbki przez Milesa Davisa - a przecież to wszystko jazz. Prawda jest prosta, tylko ktoś ją kiedyś skomplikował - cały "metal" jest po prostu rockiem, tą naszą cudowną, pełną odmiennych klimatów muzyką, która nie musi szukać podziałów. A oddzielanie jej prowokuje tylko zapominanie o korzeniach, które zasługują na szacunek, bo bez nich nie było by dziś zapewne "deathowego" growlingu przy wtórze podwójnej stopy perkusji... Ilu współczesnych fanów "metalu" potrafi na przykład zanucić dziś chociaż jeden utwór The Yardbirds, kapeli, która wykreowała trzech tak wybitnych gitarzystów: "Ojca heavy metalu" - Jimmy'ego Page'a, króla natchnionych improwizacji Erica Claptona (który całe życie grał "bluesa", a jednak jest muzykiem "rockowym" - jak to możliwe?) oraz Jeffa Becka, mistrza gitarowych eksperymentów brzmieniowych. A bez pamiętania i szanowania wzrców i korzeni nie ma szans na rozwój - bo ciężko stworzyć coś nowego bez zaplecza doświadczeń i pomysłów geniuszy gatunku. A to od fanów właśnie wyrodnego "metalu" słyszę nieraz, że "metal umiera"...
Nie wyrzekajcie się, metalowcy, rocka. Metal jest jego dzieckiem, jak wiele innych, znacznie bardziej mu lojalnych. A rock to godny zaufania rodzic, czego dowiódł na przestrzeni półwiecza istnienia, więc zasługuje na lojalność. A wtedy i nasz serwis być może nie będzie musiał mieć dwuczłonowej nazwy...