zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku niedziela, 17 listopada 2024

relacja: The Brew, Kraków "Rotunda" 18.09.2009

26.09.2009  autor: tjarb
wystąpili: The Brew
miejsce, data: Kraków, Rotunda, 18.09.2009

Przed krakowską "Rotundą" zgromadził się 18 września 2009 roku wyjątkowo nieliczny, jak na tamtejsze koncerty, tłum. W zasadzie tłumik. Jednak ci, którzy zdecydowali się zapłacić 30 złotych za bilet, zapamiętają ten dzień na długo, jako datę rock'n'rollowego misterium. Na małej, bocznej scenie, o której istnieniu niektórzy bywalcy "Rotundy" nie mają nawet pojęcia, działo się tego dnia coś niesamowitego. Ale może od początku.

The Brew to trio promowane jako prawdziwa sensacja w światku klasycznego, rockowego grania w stylu mistrzów sprzed lat. Nie oni pierwsi oczywiście, ani nie ostatni. Głównym magnesem, oprócz klimatu rodem z końca lat sześćdziesiątych, jest tutaj dwójka młodocianych wirtuozów - dwudziestoletni obecnie gitarzysta Jason Barwick, przez podejrzanie wiele osób przyrównywany do Page'a czy Hendrixa, oraz rok starszy Kurtis Smith, nazywany podobno perkusyjnym Brucem Lee. Skład kapeli uzupełnia tatuś Kurtisa, Tim, który gra na basie i śpiewa, choć podczas koncertów wokalnie udziela się też Jason. Do tej pory nagrali dwa albumy. Cóż, wielkimi kompozytorami to oni nie są - zdarza im się czasem nudny refren albo nietrafiony pomysł na melodię, choć z kolei niektórych kawałków aż przyjemnie posłuchać, a nowe utwory zapowiadają się naprawdę świetnie. Nie sposób też w tej muzyce doszukać się czegoś oryginalnego, choć z drugiej strony dla wielu fanów podobnych brzmień jest to raczej powód do zadowolenia.

Ale nie o to chodzi. Po prostu wszędzie trąbi się o tym, jacy to oni nie są wspaniali na scenie. Krążą po festiwalach i klubach, z miejsca oczarowując wszystkich wokół i zbierają opinie tak przepełnione pochlebstwami, że aż boli. Dlatego na ich koncert czekałem z wielkim zaciekawieniem, wręcz nadzieją, ale i obawą, że to wszystko to tak naprawdę kolejna marketingowa fikcja, która ma na celu wypromowanie gwiazdki jednego sezonu. W końcu sprawdziłem. I jestem gotów potwierdzić każde dobre słowo, jakie ktokolwiek o nich napisał. Od razu uprzedzam - w równie patetycznym stylu.

Zaczęło się tak naprawdę nieco sztywno - publiczność nawet w tej znacznie mniejszej salce wydawała się zbyt skromna, więc początkowo zgromadzona młodzież miała opory z okazywaniem emocji i zabawą. Piszę młodzież, ale drugie tyle było też zdecydowanie starszych słuchaczy, wśród których również rozniosła się wieść o młodych, brytyjskich gwiazdach. Koncert rozpoczął się z opóźnieniem, ale chyba nikt na nie nie narzekał. W dyskusjach zgromadzonych fanów muzyki przeważał temat frekwencji, choć oczywiście rozmawiano też o samym zespole i jego fenomenie, który większość zgromadzonych miała tego dnia doświadczyć po raz pierwszy.

A było czego doświadczać. I nie chodzi tylko o to, że dokładnie w 39. rocznicę śmierci nieodżałowanego Jimmy'ego Hendrixa krakowskiej publiczności dane było usłyszeć na żywo "Little Wing" i "Voodoo Chile". Nie chodzi o zagrywki w stylu gry gitarą trzymaną za karkiem, gry smyczkiem czy nawet statywem od mikrofonu. The Brew to prawdziwy żywioł i autentyczna radość z tego, co się robi. Młodym muzykom (bo i Tim Smith okazał się być młody duchem) udało się dzięki swojej szczerości i energii wykreować atmosferę bliską pod koniec występu histerii znanej z koncertów The Beatles, a ulegli jej nawet ci, którzy grupy nawet nie mieli okazji wcześniej poznać (zresztą mało kto mógł przed koncertem usłyszeć w całości obie płyty The Brew).

Zespół rozpoczął swój występ żywiołowym "Postcode Hero". Choć publiczność dopiero się rozgrzewała, dało się dostrzec, że niektórzy piwo dopijają już w pośpiechu, przeczuwając świetną zabawę. Parę kawałków dalej nikt nie pamiętał już o frekwencji, małej salce, drogich biletach. Liczyło się tu i teraz. A tu i teraz panowała magia. Choć nie było drogiego oświetlenia, ze sceny bił niespotykany na co dzień blask. Nic dziwnego jednak, jeśli występowali na niej ramię w ramię Jason Barwick i Kurtis Smith.

Pierwszy swoje popisy rozpoczął Jason, choć błyskotliwa, gęsta gra schowanego za zestawem perkusyjnym Kurtisa też rzucała się w uszy. Młody chłopak sprawiał wizualnie wrażenie kolejnego członka Kumki Olik - fryzura, ubiór, łącznie z modną apaszką na szyi, niewinna jeszcze buzia. Wyglądał w zasadzie na 15 lat. Grał natomiast tak, że starzy wyjadacze mogli wyć z zazdrości. Kolejnymi solówkami potwierdzał wszystko, co mówi się o nim w gitarowym środowisku. W trakcie granego z rozbrajającą fantazją "Little Wing", kiedy odpoczął od nieustannego skakania po scenie, czuło się po prostu, że ma w garści całą salę i może z nią zrobić, co chce. Zamiast tego jednak, robił co tylko się da ze swoim instrumentem. Gra za plecami? Jak najbardziej. Popisowy numer Hendrixa wywołał nie pierwszą tego wieczora burzę oklasków. Nikogo nawet specjalnie nie zdziwiło, gdy młody wirtuoz sięgnął po smyczek. No bo czemu nie, w końcu i tak porównują go do Jimmy'ego Page'a. Można tak naprawdę żałować tylko jednego - że wzorem Hendrixa nie spalił na koniec występu swojego instrumentu. Solo zaś zaczęło się niewinnie, ale kiedy w trakcie trwającej pewnie ponad dziesięć minut improwizacji dało się usłyszeć obszerny fragment "Set The Controls For The Heart Of The Sun" Pink Floyd, w powietrzu wręcz unosił się powszechny zachwyt.

W opinii wielu przebił go jednak Kurtis Smith. Utalentowany - choć to słowo jest tak nadużywane, że w tym przypadku zakrawa na kpinę - perkusista, dał prawdziwy popis nie tylko opanowania swojego instrumentu, ale i energii na scenie. Nawet gdyby nie odgrywane tradycyjnie w połowie "Burt's Boogie" solo, jego grę wszyscy zapamiętaliby na bardzo długo. Ale to właśnie ono, wzorowane na słynnych zagrywkach z "Toad" Gingera Bakera i "Moby Dicka" Johna Bonhama, którzy w trakcie trwających w nieskończoność szalonych galopad po bębnach pozbywali się pałek i przez następne minuty walili w perkusję gołymi dłońmi, nie tracąc nic z wigoru i gęstości brzmienia, doczekało się największej burzy oklasków. Kurtis dał się poznać zarówno jako wirtuoz, jak i showman. Znacznie bardziej męski niż Jason, skupiał na sobie spojrzenia z każdą chwilą coraz bardziej rozkochanych w nim słuchaczek, a u facetów budził szczery podziw prawdziwą mocą, jaką czuło się w jego, mięsistej, bardzo melodyjnej grze.

Tim Smith, starszy od pozostałych muzyków o całe pokolenie, grał na basie porządnie i gęsto, udzielał się też wokalnie, ale świadomie usuwał się w cień, pozwalając szaleć młodzieży, w której zaszczepił miłość do starego, dobrego rocka. Bardzo cieszyło go jednak uznanie, jakie okazywała im publiczność, w końcu wśród nich był jego syn. Mimo wszystko brakowało porządnego wokalisty, który popchnąłby całość jeszcze bardziej do przodu. Ale nie tylko same popisy instrumentalne warte były uwagi. Kompozycje własne zespołu, takie jak "Break Free" czy "The Joker", na koncercie zabrzmiały świetnie - ukryta w nich moc biła ze sceny po uszach, aż bolało, a muzycy potrafili wykrzesać z nich prawdziwego ducha rock'n'rolla. Zresztą grali też swoje nowe kawałki, przygotowane na nadchodzący trzeci album. "Every Gig Has A Neighbour" oraz przede wszystkim znakomita ballada "Kam", zagrana z niesamowitym rozmachem, stanowiły jedne z najjaśniejszych fragmentów koncertu.

Kameralna atmosfera w małej salce, gdzie publiczność od zespołu dzielił pod koniec występu już tylko metr odległości, okazała się idealnym miejscem dla tego koncertu. Początkowo ociągający się z okazywaniem emocji ludzie szybko pozbyli się oporów i ostatecznie mało nie roznieśli klubu. Jedyne, co zawiodło, to nagłośnienie. I wcale nie dlatego, że było słabe, bo jak na taki koncert w zupełności wystarczyło. Po prostu po godzinie część sprzętu odmówiła posłuszeństwa. Muzycy dalej próbowali grać swoje, ale w sytuacji, gdy połowa głośników jest głucha, prawdopodobnie razem z odsłuchami, ich zadanie było utrudnione. Po jednym z kawałków nastąpiła krótka przerwa techniczna, po której na jakiś czas sprzęt się "podniósł", ale już do końca występu na zmianę co minutę czy dwie głośniki głuchły i znowu ożywały, a kolosalną różnicę w brzmieniu od razu dawało się wyczuć.

Ale mało kto w szalejącym pod sceną tłumie tak naprawdę narzekał. Było czuć, że to wydarzenie na długo pozostanie w pamięci wszystkich. Kiedy koncert ostatecznie dobiegł końca (na bis usłyszeliśmy wspominane już "Voodoo Chile"), muzycy długo jeszcze rozdawali autografy - na biletach, plakatach, koszulkach czy płytach. Rzadko kiedy stoiska handlowe są tak oblegane na koncertach, jak miało to miejsce podczas tego występu. Zresztą same plakaty stanowiły małe dzieła sztuki i wielu nabyłoby je nawet, gdyby koncert okazał się niewypałem. Do radosnej atmosfery, jaka panowała na sali, nie dostosował się jedynie ochroniarz, który po pewnym czasie zaczął przeganiać ludzi spod miejsca, w którym autografy rozdawał Jason Barwick. Przy odrobinie inwencji dało się go jednak obejść, choć na zadowolonego takim obrotem sytuacji nie wyglądał - w przeciwieństwie do cierpliwego i bardzo życzliwego Jasona, który, podobnie jak pozostali muzycy, bardzo chętnie rozmawiał z fanami.

W ten sposób dobiegł końca magiczny wieczór. Niektórzy jeszcze przed opuszczeniem "Rotundy" obdzwaniali znajomych lub pisali im smsy, aby koniecznie wybrali się na pozostałe do końca trasy koncerty. A Kraków? Jason Barwick obiecał wrócić tu z zespołem na wiosnę 2010 roku, przy okazji trasy po Niemczech. Znam takich, którzy już odliczają dni.

Komentarze
Dodaj komentarz »
koncert
fun (gość, IP: 83.20.144.*), 2009-09-26 18:08:32 | odpowiedz | zgłoś
Zgadza się ! Takiej radości z grania dawni nie widziałem !

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Wolisz Beavisa czy Butt-Heada?